Rano w namiocie 4,7 °C, na zewnątrz 2,5 °C - najzimniejszy poranek trekkingu. Ciężko było utrzymać naleśnika w ręce tak telepało. O siódmej wyruszyliśmy do Ambiko. Tym razem pogoda wytrzymała aż do wieczora: było słonecznie i ciepło. Wszystkie punkty widokowe zaliczone, pola uprawne, kwiaty, babuny obfotografowane, dzieciaki obdarowane (odznaki, lizaki, lakiery do paznkoci, gumki i wsuwki do włosów i.t.p.).
Przewodnik ostrzegał nas przed trudnościami tego odcinka, ale dla mnie był to najprzyjemniejszy dzień trekkingu. Najpierw spokojna wspinaczka na przełęcz Bwahit 4200 m n.p.m., potem zejście pośród malowniczych pól, kwiatów, stad dżelad. Nauczeni doświadczeniem poprzednich dni zapytaliśmy Girmache, gdzie tym razem zaplanował lunch. I dobrze było zapytać, bo okazało się, że w najbliższej wiosce Chiro Leba. Nam się jednak marzył posiłek na łonie natury i taki właśnie zrealizowaliśmy - lunch wśród bajkowych krajobrazów. W wiosce witały nas chyba wszystkie dzieciaki, przybiliśmy milion piątek. Utrata wysokości tego dnia spora, bo doszliśmy do rzeki Mesheha na poziom 2800 m n.p.m. Girma straszył, że jeśli wody bardzo przybrały to się nie przeprawimy. Ale było spoko, brodziliśmy do kolan. Potem już ostatni fragment trasy i w końcu zawitaliśmy do Ambiko na 3150 m n.p.m.
Obóz rozbito na pastwisku, nasze trzy namioty były jedynymi. Popołudnie ciepłe, bezwietrzne, dobra wróżba na jutro. Po zachodzie jednak sporo chłodniej. Rano atak na Ras Daszen - zobaczymy jak mi pójdzie.
Posumowanie dnia z mojego zegarka:
trasa 14,84 km; czas 8 godz. 52 min.; podejść 944m; zejścia 1407m;