niedziela, 20 kwietnia 2025

Wietnam 2024 - 30 marca (My Son, Sajgon)

Śniadanko wczesne, o szóstej, bo zaraz po siódmej wynajętym busem wyruszyliśmy do My Son. Ruiny hinduistycznego centrum cywilizacji plemienia Czamów położone są około godziny jazdy samochodem od Hoi An. Byliśmy jednymi z pierwszych i dobrze, bo po dziewiątej wycieczek zaczęło przybywać. Nie wiedziałam czego się spodziewać po informacji, że w 1969 roku, podczas wojny wietnamskiej, znaczna część kompleksu w wyniku bombardowań została zniszczona. Tymczasem miejsce okazało się urocze, zagubione podczas fantastycznej zieleni, klimatyczne. Na przestrzeni wieków w My Son wzniesiono ponad 70 świątyń i grobowców. Świątynie poświęcano głównie bogu Śiwie, znanemu lokalnie jako Bhadreśvara, a grobowce były miejscem pochówku dla czamskich monarchów i bohaterów narodowych. Sporo budowli można oglądać, niektóre w części odrestaurowane, pozostało też niemało detali do podziwiania. Cieszyć się tym miejscem można tylko wcześnie rano, raz ze względu na szybko narastający upał, dwa ze względu na szybko napływające rzesze turystów, których około godziny dziesiątej, kiedy my już wracaliśmy, było zatrzęsienie. Fajnym urozmaiceniem wycieczki są pokazy tańca czamskiego (Apsara Dance) przy akompaniamencie tradycyjnych instrumentów (bębny ginang czy flet sarana) oraz około półgodzinne pokazy w amfiteatrze przy kompleksie prowadzone przez lokalne grupy artystyczne, wszystko wliczone w cenę biletu.

Po powrocie szybki prysznic, lunch (oczywiście zupka pho-bo) i przejazd na lotnisko. Lotnisko całkiem spore, ruch duży. Samolot do Sajgonu opóźnił się prawie godzinę, lot trwał niecałe półtorej godziny. Po przylocie niespodzianka - nie czekał na nas kierowca. Próby kontaktu były nieudane. Po porozumieniu z biurem lider zamówił taksówki i kiedy pakowaliśmy się do nich pojawił się wkurzony chłopak, który już zaczął rozumieć, że nie zarobi. No cóż, nie chciało mu się czekać na spóźniony lot. 

Jechaliśmy ulicami Sajgonu już po zmroku i miasto zrobiło na nas wrażenie dużej metropolii. Zakwaterowanie w 4-gwiazdkowym hotelu Mường Thanh Grand Sài Gòn Centre. Pokoje duże, czyste. Widok z ósmego piętra świetny. Byliśmy już trochę zmęczeni i głodni więc niczego nie szukając chętnie wybraliśmy się z grupą na kolację. Niestety wybór jadłodajni zupełnie nietrafiony.  Lokal okazał się raczej głośnym pubem niż restauracją. Menu udziwnione, niesmaczne, z obsługującą młodzieżą nie można się było dogadać nawet z telefonem  w ręce. W końcu w mijanym sklepie kupiliśmy nadziewane bułki ryżowe i było to całkiem fajne zakończenie dnia.