piątek, 31 maja 2013
Corno Grande 2012
Zgodnie z obietnicą kilka informacji o wspinaczce na Corno Grande.
Corno Grande via direttissima gorąco polecam.
W grudniu 2011 roku zapadła decyzja, że na urlop wybieramy się do Włoch. Tyle słyszałam ochów i achów
na wspomnienie Toskanii, że trzeba było w końcu sprawdzić o co chodzi.
Zdecydowałam się na apartament na południu Toskanii co zadecydowało o
kierunkach wycieczek. W trakcie planowania szybko zorientowałam się, że z
wybranego miejsca nie zdołamy zobaczyć wszystkich interesujących mnie
miejsc. Północ regionu zostawiłam więc na następny rok i skupiliśmy się
na terenach do Montepulciano. Położenie naszego apartamentu w pobliżu
Pitigliano pozwoliło na zwiedzenie przyległych regionów – Lacjum, Umbrii
i Abruzji. I właśnie w Abruzji znalazłam naszą górę do zdobycia. W
środkowej części Apeninów znajduje się masyw Gran Sasso z najwyższym
szczytem Corno Grande 2912 m n.p.m. Zdołałam się dowiedzieć, że na
szczyt prowadzą trzy drogi: Via Normale – najłatwiejsza, najdłuższa, spory kawałek okrążająca górę, druga – wejście przez Cresta Ovest – trochę krótsza i trudniejsza oraz trzecia – direttissima -
wejście alpinistyczne, tylko ze sprzętem i dla twardzieli. Nasi rodacy
umieścili garść wspomnień z I i II drogi, nikt nie odważył się na
wejście alpinistyczne. Przeczytałam kilka opisów z wejść direttissimą zagranicznych
turystów – budziły respekt. Jednak na podstawie moich obserwacji (nie
wiem czy macie podobne spostrzeżenia) uważam, że w górach Polacy nieco
inaczej interpretują trudności i zagrożenia. Krótko mówiąc turyści z
innych krajów mają skłonność do przesady, wyolbrzymiają trudności,
panikują i nie można do końca wierzyć w ich relacje. Moje przypuszczenia
potwierdził fakt, że kiedy udało nam się w końcu znaleźć rzetelny opis
trasy – stopień trudności na direttissimie opisano jako II+ .
Tak więc spędzając błogie 2 tygodnie w Toskanii każdy dzień
zaczynaliśmy od sprawdzenia pogody na Corno Grande. Kiedy ukazała się
prognoza na 3 dni pewnego słońca i bez opadów decyzja zapadła.
1 lipca
po baaaardzo późnym śniadaniu przygotowaliśmy plecaki, buty, kijki i w
drogę. Samochodem do Orvieto to 50 km toskańskich dróg, trzeba więc
liczyć godzinę jazdy. Potem już autostradą do miasta L’Aquila (ok. 260
km autostradą – 2-2,5 godz.). Planowaliśmy zwiedzić to miasteczko z
dwóch powodów: opisy potwierdzały, że jest to malownicze miasto
uniwersyteckie i mekka turystów wysokogórskich (coś jak nasze Zakopane
czy francuskie Chamonix) no i koniecznie potrzebowaliśmy mapy CAI Gran Sasso
podobno do kupienia w tutejszym biurze informacji turystycznej. Po
zjechaniu z autostrady i zaparkowaniu auta naprawdę przeżyliśmy szok!
Wiedziałam, że w kwietniu 2009 roku L’Aquilę nawiedziło trzęsienie
ziemi ale nie wyobrażałam sobie tak strasznych zniszczeń. Zabytkowe
centrum praktycznie nie istnieje – wszystko zburzone, otoczone taśmami,
pilnowane przez żołnierzy. GPS po mieście się nie przydał, bo większość
uliczek była nieprzejezdna. Udało się zobaczyć parę mniejszych zabytków,
ocalałe fontanny, ale ogólnie widok smutny, miejscami przerażający.
Oczywiście żadnego biura informacji turystycznej nie było. Mieliśmy
nadzieję na jakiś obiad, ale mijane restauracje były pozamykane. Tak
więc po krótkim zwiedzaniu wróciliśmy do autostrady i kierowaliśmy się
na Fonte Cerreto – bramy do Campo Imperatore. Jest to miejsce w pobliżu
kolejki linowej z parkingiem dla samochodów i dwoma niedużymi hotelami
trzygwiazdkowymi. Byliśmy tam późnym popołudniem, więc kolejka i małe
biuro informacji turystycznej były już nieczynne. Na nocleg wybraliśmy
hotel Fordigigli. Miły pan w recepcji znalazł mapę
masywu górskiego z zaznaczonymi trekkingami na Corno Grande
(zdecydowanie nam ulżyło, bo bez mapy jakoś nie lubię chodzić po
górach). Nocleg kosztował ok. 80 euro (chyba - przyznam, że
dokładnie nie pamiętam). Obiadokolację zjedliśmy również w hotelu, bo
wyboru raczej nie było. Wieczorem jeszcze burza mózgów nad wyborem drogi
i ostatecznie udało mi się namówić męża na wariant trzeci. Pozostało
jeszcze podjąć decyzję co do startu. Jest możliwość skorzystania z
kolejki linowej , ale na pytanie o godzinę pierwszego wyjazdu,
recepcjonista wymijająco podawał „około 8″ – bałam się że włoskie około
znaczy jak się komuś będzie chciało. Nie chcąc zbyt późno zaczynać
wymarszu postanowiliśmy podjechać do punku wyjścia samochodem –
kilkanaście km górskiej drogi – tym razem obawiałam się zakrętów i
choroby lokomocyjnej, no ale cóż, trudno.
Rano śniadanie zjedliśmy o godz 7 (typowe włoskie menu – głównie
rogalik i dżem, trochę wkurzona poprosiłam o ser i salami – dostaliśmy
bez problemu) i w drogę. Zakręty okazały się mniejsze niż myślałam więc
obyło się bez dolegliwości. Trochę spóźnienia nabraliśmy gdy drogę
zastąpiło nam stado koni, bardzo niechętnie schodziły na bok, ewidentnie
czuły się panami miejsca a my byliśmy intruzami. Z drogi można zrobić
piękne ujęcie Corno Grande, potem już góra nie ukazuje się tak
malowniczo. Punkt wyjścia to całkiem duży parking dla samochodów
(wybetonowany), hotel na szczycie kolejki linowej (szczerze to nie wiem
czy czynny), kilka budek i sklepów z twórczością lokalną, obserwatorium
astronomiczne. Z nami wysiadali z auta Włosi, kilka samochodów już
stało. Wejście rozpoczęliśmy z Campo Imperatore (2130 m n.p.m.) łagodnym
trawersem, można podziwiać góry i porobić trochę zdjęć. W pewnym
momencie dochodzi się do rozgałęzienia – w lewo ścieżka do Via Normale i Cresta Ovest, w prawo drogowskaz pokazuje direttissima. Włosi skręcają w lewo (czterech dorosłych facetów) co trochę odbiera mi animuszu. Widzimy kilka zespołów na lewej ścieżce, na direttissimie
nikogo. Mimo to podtrzymujemy decyzję z wieczora i kierujemy się na
południową ścianę. O samej wspinaczce mogę tylko powiedzieć, że była to
najprzyjemniejsza i najszybciej zdobyta góra. Generalnie wspinaczka
wymaga dość dobrej sprawności fizycznej – duży brzuch mógłby istotnie
przeszkadzać. Wchodziliśmy kominem wspinając się na rękach i nogach,
momentami spora ekspozycja, ale cudownie szybko nabiera się wysokości.
Szlak dobrze oznakowany – rzadko spotykane u Włochów. To co mnie
zaskoczyło to brak jakichkolwiek umocnień (klamer czy łańcuchów), mimo
to skała jest plastyczna i pewnie na niej można się wesprzeć.
Wchodziliśmy w długich spodniach co łagodziło częste ocieranie się o
skały. Krótki rękaw wystarczył, na szczycie ubraliśmy polary. Bardzo
pomocne okazały się rękawice – używamy bawełnianych ogrodowych rękawic,
na stronie dłoniowej wzmocnionych nakropieniem PCV – zapobiegają
ślizganiu się po skale. Z powodu braku umocnień opady deszczu faktycznie
mogą zmienić tę drogę na skrajnie niebezpieczną i wymagającą sprzętu
alpinistycznego, ale przy dobrej pogodzie ścieżka godna polecenia prawie
dla każdego. Na szczycie (ok. 11) spotkaliśmy kilkuosobową grupę w
kaskach i z olbrzymimi zwojami liny – bardzo chciałabym zobaczyć co oni z
tą liną robili, ale i tak podziwiałam ich za dźwiganie tylu kilogramów.
Przy pięknej pogodzie i umiarkowanym wietrze zjedliśmy lunch,
obfotografowaliśmy panoramę i rozpoczęliśmy zejście. Ponieważ direttissima nie nadaje się do schodzenia, wybraliśmy zejście przez Cresta Ovest. Na początku widowiskowa grań (zlokalizowaliśmy jedną klamrę), potem połączyliśmy się z Via Normale. Drepcząc trawiasto- piarżystym zboczem błogosławiłam pomysł wchodzenia direttissimą.
Wracaliśmy samochodem do Pitigliano autostradą (po wspinaczce cudownie
smakuje espresso w klimatyzowanej stacji benzynowej) i wieczorem w
naszym apartamencie oglądaliśmy zdjęcia przy dobrej kolacji i butelce
toskańskiego wina.
Corno Grande via direttissima gorąco polecam.
Witaj świecie!
Witajcie!
Mam na imię Aleksandra i chce się z Wami podzielić wiadomościami o
paru szczytach górskich które zdobyłam podczas moich urlopów. Pomysł
bloga rodził się w miarę planowania różnych podróży i poszukiwania
wiadomości w sieci – okazywało się to czasami bardzo trudne. Nie będzie
tu opisu żadnych ekstremalnych wyczynów – będziemy poruszać się po
Europie (przynajmniej na razie). Z racji wieku i potrzeby jakiej takiej
wygody w górach na moich wycieczkach obowiązują pewne standardy: żadnego
rozbijania namiotów, ograniczyć korzystanie ze schronisk do niezbędnego
minimum, wychodzimy tylko przy dobrej pogodzie, przyświeca mi bowiem
idea – wycieczka ma być przyjemna, „wycior” w granicach rozsądku no i
trzeba wrócić żywym z wyprawy. Moja przygoda z górami zaczęła się późno –
na Kościelec weszłam w 1999 roku jako matka dwójki nastolatków.
Spodobało mi się. Kolejne góry (poza Mont Blanc) planuję przy okazji
spędzania urlopu – to znaczy wybieram miejsce na wypoczynek, a potem w
okolicy szukam najwyższego szczytu do zdobycia. „Okolica” musi się
znajdować na jeden dzień jazdy samochodem – zwykle jest to odległość do
300 km (jeśli jest autostrada). Jako że zwykle musimy do góry dojechać
wiele kilometrów i goni nas czas wybieramy zwykle najkrótszą drogę, żeby
zejść i wrócić do apartamentu jeszcze tego samego dnia.W górach
towarzyszy mi zawsze mąż, wcześniej też synowie. Były niemiłe
zaskoczenia (góra Ataviros na Rodos) i miłe niespodzianki (Corno Grande w
Apeninach). Planując wspinaczkę przeczesywałam internet szukając
informacji o pogodzie, koniecznym ubiorze, stopniu trudności, warunkach
noclegowych ale wyniki były różne. Mam więc nadzieję że moje
doświadczenia przydadzą się przy planowaniu urlopu i pozwolą wykorzystać
Wam pobyty w pobliżu gór. Dzisiaj na tyle. Najbliższy wpis będzie o
Corno Grande.
Subskrybuj:
Posty (Atom)