wtorek, 27 sierpnia 2013

Sławkowski Szczyt 2013

Długi weekend sierpniowy zapowiadał się pięknie więc postanowiliśmy podreptać po nieco wyższych górach niż Beskidy. Na powrót do Tatr po kilku latach przerwy wybraliśmy Sławkowski Szczyt. Nasze pierwsze wejście odbyło się w 1999 roku i było nieco przypadkowe. We wrześniu tegoż roku zorganizowaliśmy  dwudniowy wypad na Słowację.  Pierwszego dnia przeszliśmy przez Dolinę Wielicką na Polski Grzebień, stamtąd przez Rohatkę do Doliny Staroleśnej i do Zbójnickiej Chaty. Tutaj planowaliśmy kolację i nocleg. Niestety były to inne czasy i stosunki polsko-słowackie kształtowały się różnie. Ofulona panna w okienku ledwie podnosiła głowę przy zamówieniach i była bardzo stanowcza. Chcieliśmy skorzystać z wrzątku co okazało się niemożliwe - można było zamówić tylko herbatę lub czekoladę. Chcieliśmy zapłacić wg cennika ale skorzystać tylko z wody - niestety, pani wydawała tylko herbatę lub czekoladę, wrzątku nie było w żadnej cenie. Tak nas to wkurzyło, że zgodnie postanowiliśmy iść dalej do Hrebienoka. Nocleg wypadł więc w hotelu trzygwiazdkowym choć przygotowana byłam na podłogę w schronisku. Skoro już znaleźliśmy się w Hrebienoku to cel wyprawy następnego dnia  mógł być tylko jeden - Sławkowski Szczyt. Z tego wejścia zapamiętałam, że było bardzo gorąco i brakło nam wody do picia, że sam wierzchołek poprzedza wkurzający piarg i że widok na Dolinę Staroleśną jest powalający.
Chcieliśmy po latach powtórzyć dzień drugi, ale okazało się to czasie tego weekendu wręcz niemożliwe. Rodacy wykupili prawie wszystkie miejsca noclegowe w Smokowcu i Hrebienoku. Szczęśliwie udało nam się zarezerwować ostatni wolny pokój w Bilikovej Chacie (ufff!). W piątek około 15 wyjechaliśmy na Słowację. Miałam stanowczo za długą przerwę  w chodzeniu po Tatrach i zapomniałam, jak dojeżdża się do celu. Ciężko zaakceptować fakt, że we Włoszech dojazd do góry odległej o 260 km zajął nam 2 i pół godziny, a w Polsce trasę Bielsko-Biała - Smokowiec (ok. 160 km) pokonywaliśmy 3 i pół godziny!!! Takie wypady w Tatry naprawdę uczą cierpliwości. Powiało grozą, bo plan wwiezienia walizki i plecaków kolejką naziemną stawał pod znakiem zapytania, a nie miałam planu B. Zdążyliśmy jednak w ostatniej chwili. Okazało się na miejscu, że w piątki i soboty kolejka kursuje do 20.30 (w inne dni do 19).
Następnego dnia po śniadaniu  o godz. 7 ruszyliśmy na szczyt. Pogoda piękna, wystarczyło lekkie ubranie, cała trasa to 4 godziny wejście, 3 godziny zejście, godzina na szczycie. Nie planowałam opisywać żadnych tatrzańskich gór, bo trasy są bardzo dobrze znane, ale ten raz muszę zrelacjonować, bo spotkała nas tam największa jak do tej pory przygoda górska. Przygotowując sprzęt w domu mój mąż przed przyszłorocznymi wyzwaniami postanowił wypróbować swoje dawno nie używane buty Asolo, w których w 2002 roku wyszedł na Mont Blanc. Ponieważ mały one usztywnioną podeszwę do montowania raków więc na zwykłe trekkingi kupił sobie bardziej miękkie Salomony i chodził już w drugiej parze. Teraz jednak postanowił sprawdzić, czy na długich trasach Asolo nie sprawdzają się lepiej, bo wspominał je bardzo dobrze. 5 minut po wyjściu z Bilikovej Chaty już słyszałam, że czuć różnicę, że są dużo wygodniejsze i że w wysokie góry tylko w nich będzie chodził. Po godzinie marszu podczas krótkiego postoju usłyszałam dramatyczne ,,...w tych butach już nigdzie nie pójdę..." Moim oczom ukazał się żałosny widok - podeszwa jednego buta odkleiła się prawie całkowicie, trzymał tylko czubek palców. A przed nami były jeszcze 3 godziny wspinania! Opierając się na powszechnie podobno znanych zasadach fizyki mąż skonstruował umocowanie podeszwy za pomocą sznurówki. Po kilku metrach rozpadł się drugi but i znów trzeba się było pobawić w pomysłowego Dobromira. Parcie na szczyt było jednak duże więc o powrocie nie było mowy. Mocowania trzeba było co jakiś czas poprawiać bo podeszwy rozjeżdżały się w obie strony. Nie mogłam uwierzyć, że dotarliśmy na szczyt trzymając się przewidywanych czasówek. Jednak dopiero przy schodzeniu zaczęła się jazda bez trzymanki: podeszwy zamieniły się w czarną bryję więc stopy ,,pływały" w obie strony, sznurówki ledwo dawały radę, na szczęście czubki butów wytrzymały. Na dodatek co chwilę pytano nas, czy to chińskie dziadostwo, więc tłumaczyliśmy, że to porządne buty tylko nie używane jakieś 8 lat. Różnych trudności spodziewaliśmy się w górach, ale rozpadające się obuwie naprawdę nas zaskoczyło. Było to chyba pierwsze wejście na Sławkowski Szczyt w butach powiązanych sznurówkami co zostało uwiecznione na zdjęciach. Mimo wszystko wyprawa udana -  pogoda nie zawiodła, szczyt zdobyty, mamy nowe doświadczenia no i mąż został superbohaterem.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz