Czas wyprawy wreszcie nadszedł. Spakowani, zmotywowani i zupełnie sami, z nie za dużym doświadczeniem w górach i 16-letnim synem rozpoczęliśmy wyprawę. Autem przez Szwajcarię dotarliśmy do Francji w pobliże Chamonix. Już wcześniej wybraliśmy camping w les Houches i był to dobry wybór - ceny nie powalały, standard naprawdę przyzwoity, widoki wspaniałe. Po zwiedzeniu kurortu Chamonix zaczęliśmy aklimatyzację pilnie śledząc prognozy pogody w tamtejszym biurze informacji turystycznej. Aklimatyzacja trwała 2 dni. Wykorzystaliśmy kolejkę linową na Aiguille du Midi - stacja górna to 3795 m n.p.m. Po wyjechaniu spędzaliśmy praktycznie cały dzień (do ostatnich zjazdów) na wysokości ponad 3500 m n.p.m., spaliśmy zaś na campingu. Pierwszy dzień to niewiele ruchu, bo całkiem nie mieliśmy sił, w drugim dniu cieszyliśmy się widokiem Mont Blanc z tarasu i zaliczyliśmy krótki trekking wokół miasteczka namiotowego. Ten sposób aklimatyzacji nie był tani ale oszczędzał czas i siły. Dwa dni musiały starczyć, bo fundusze były jednak wtedy dość ograniczone a prognoza pogody zachęcała do ruszenia w góry - zapowiadano trzy dni murowanego słońca.
I tak 28 lipca auto zostawiliśmy na parkingu pod kolejką linową, którą wyjechaliśmy na wysokość 1780 m n.p.m. Potem tramwajem do Nid d'Aigle (obecnie podobno nieczynny) na 2372 m n.p.m., a dalej już piechotą z ciężkimi plecakami powoli zdobywaliśmy wysokość. Ten początkowy odcinek to spokojny marsz w sporym tłumie bez trudności, nieco monotonny. Po minięciu lodowca Tete Rousse pokonaliśmy moim zdaniem najbardziej niebezpieczny fragment szlaku - wąską ścieżkę trawersującą kamieniste zbocze z dużą ekspozycją, źle zamontowaną liną pomocniczą i spadającymi kamieniami z góry o różniej wielkości. Przez ścieżkę przebiegał turysta raz z jednej, raz z drugiej strony (bo minąć się nie dało - za wąsko), a cały czas grupy szły na górę i jednocześnie sporo zespołów już wracało. W czasie biegu reszta pilnie obserwowała stok krzykiem uprzedzając o spadających kamieniach (tak dowiedziałam się, że pierre to nie tylko imię męskie). Właśnie dla tego odcinka targaliśmy ze sobą kaski. Potem już tylko ścianka o II stopniu trudności (dużo umocnień) i zameldowaliśmy się w schronisku Gouter na wysokości 3817 m n.p.m. Fakt zbliżania się do schroniska poznać od razu po nasilającym się fetorze (konsekwencje wybudowania toalet). Korzystanie z nich należy ograniczyć do niezbędnego minimum - kto był, wie o czym mówię, kto nie był, lepiej żeby nie znał szczegółów. Polecam wykorzystać godziny nocne po północy, bo można się załapać na świeżo spłukane kabiny. Schronisko spore, wokół bardzo niewiele miejsca. Zaopatrzenie i rodzaj posiłków niezłe jak na tą wysokość. Jeszcze z polski telefonicznie rezerwowaliśmy jeden nocleg choć nie znaliśmy dokładnej daty wyjścia (wszystko zależało od pogody). Rezerwacja wypadła na dzień następny czyli po zdobyciu szczytu. Noc przed atakiem spędziliśmy na podłodze i było całkiem fajnie. Komfort spania nie był istotny bo wszyscy mieliśmy tętno powyżej setki i zaliczaliśmy co najwyżej krótkie drzemki.
Pobudka 29 lipca około 1.30, niewielki posiłek i około 3 w nocy wyruszyliśmy na szczyt Mont Blanc. Baliśmy się mrozu, ale odczucie zimna niewielkie, kilkuosobowe zespoły maszerowały pod cudnie rozgwieżdżonym niebem, my również, związani liną, z lekkimi już plecakami (reszta rzeczy czekała w koszach w schronisku). Jako najsłabsze ogniwo (he, he, he...) prowadziłam i tempo było może niezbyt imponujące, za to stałe, bez przerw. Niesamowicie wygląda stok góry nocą rozświetlony przez dziesiątki zespołów z maszerujących z latarkami - tylko narastające objawy choroby wysokogórskiej przypominają ci, że jesteś na wysokości 4000 m n.p.m. Świt zastał nas nad przełęczą Col du Dome 4237 m n.p.m. (coś pięknego!). Schron Vallot wydawał się być w zasięgu ręki. Odcinek do schronu pokonywaliśmy już po wschodzie słońca i dłuży się on niemiłosiernie, co pewnie powiązane jest z utratą wysokości (po tylu godzinach marszu strasznie to boli). Utratę sił potęgowały nasilające się objawy choroby wysokogórskiej, syn czuł się najgorzej. Przy Vallocie dwóch zatroskanych jego widokiem wspinaczy zaproponowało tabletkę na ból głowy. Zgodziliśmy się i młody poczuł się nieco lepiej. Do schroniska nie zaglądaliśmy z powodu fetoru poznanego już wcześniej. Rozpoczęliśmy mozolny marsz na szczyt podpierając się rakami. Szło nam ciężko, powoli zamienialiśmy się w zombie. W pewnym momencie mąż zaproponował, żeby syn zawrócił do schroniska (naprawdę był biedny), ale ja bałam się zostawiać go samego na tej wysokości, a ponieważ parłam do przodu Przemek ciągnął z nami. Grani przed samym szczytem specjalnie nie pamiętam, może dlatego, że w ogóle niewiele pamiętam z tych ostatnich metrów. Na dachu Europy - 4808 m n.p.m. - byliśmy między 9 a 10. Pogoda bajeczna, widoki niesamowite, wiało mniej niż na Babiej. Kilka fotek - choć nasz wygląd nie zachęcał do utrwalania - i powrót. Przemek był bardzo zmęczony, zresztą my też, ale on na grani stracił kijek. Musiał sobie radzić bez niego. Na wysokości Vallota jeszcze wspólne zdjęcie, my już uśmiechnięci i wyluzowani, młody jeszcze odmieniony. Pozostało zejście do schroniska po rozmiękającym śniegu i zasłużony odpoczynek tym razem już na "pokojach". Wychodząc w nocy byłam świadkiem pięknego pokazu wyładowań atmosferycznych - błyskawice raz po raz rozświetlały całe niebo, taras był pełen widzów.
W niezłych nastrojach 30 lipca zeszliśmy w dół, na koniec ponownie korzystając z tramwaju i kolejki, co było błogosławieństwem dla naszych kolan. Słoneczne popołudnie tego dnia było ostatnim dniem ładnej pogody, potem przyszły chmury i padało. Nie wiem na ile warunki na dole przenoszą się w same góry, ale szlak był pełen wspinających się turystów, więc chyba prognozy nie były najgorsze. Korzystając z położenia kempingu blisko granicy zrobiliśmy wypad do Genewy, a w drodze powrotnej do Polski zwiedziliśmy Lucernę.
Wejście naszego 16-letniego syna było dużym sukcesem i dało mu sporo satysfakcji. Wszyscy doświadczeni alpiniści z którymi rozmawialiśmy przed wyprawą podkreślali, że w tym wieku aklimatyzacja przebiega bardzo ciężko i szanse na zdobycie szczytu są nikłe, tym większa radość z wyniku. Podczas tej wyprawy przekonałam się jak bardzo objawy choroby wysokościowej są indywidualne - powyżej 3500 metrów ja ledwie się ruszałam, Przemek umierał, a mój mąż w miarę zdobywania wysokości miał coraz większy apetyt. Jemu aklimatyzacja dała najwięcej, ja jakoś sobie radziłam, ale jeść się nie dało. Tak więc my też mieliśmy powód do dumy i na parę dobrych lat to doświadczenie wystarczało. A teraz poczuliśmy chęć przeżycia nowej przygody i jutro wylatujemy do Afryki. Czeka na nas Kilimandżaro ale o tym napiszę po powrocie.