18 czerwca był naszym ostatnim dniem w Boliwii. Cztery osoby z grupy, w tym mój mąż zdecydowały się na zjazd "Drogą Śmierci". Nie zamierzam opisywać wycieczki w której nie uczestniczyłam, ale z relacji wynikało, że wszystko było dobrze zorganizowane, uczestnicy otrzymali pełny sprzęt (rowery, ubranie, kaski) i posiłki, było zabezpieczenie serwisowe i medyczne (karetka!). Zawiodła nieco pogoda, bo mimo panującej zimy na niższych wysokościach zastali deszcz i mgły, stracili więc trochę widoków. Wszyscy jednak wrócili żywi, co nie było takie oczywiste sądząc po mijanych krzyżach stawianych ku pamięci i przestrodze.
Ja zdecydowałam się na wycieczkę do Tiwanaku. Radek (miejscowy przewodnik Polak) zorganizował ją tylko dla 2 osób z grupy, co mnie kosztowało chyba 80 dolarów (niestety, szybko się zapomina). Wygodnym busikiem, tym razem do końca asfaltową drogą dojechaliśmy do rozległego terenu obejmującego pozostałości kultury starszej niż Inków. Radek okazał się (po raz kolejny zresztą) bardzo dobrym przewodnikiem, zaimponował mi naprawdę rozległą wiedzą no i umiał ciekawie opowiadać o czasach, które tak naprawdę możemy sobie tylko wyobrażać na podstawie ocalałych ruin i przedmiotów. Zwiedzanie trwało do południa. W porze lunchu skorzystaliśmy z doświadczenia Radka i za jego namową zjedliśmy posiłek w peruwiańskiej restauracji. Było to najlepsze żarcie w Boliwii ever! Jako starter dostaliśmy cevicze z jakieś białej ryby. Zajadaliśmy się robiąc zdjęcia, co musiało ucieszyć obsługę bo donieśli nam tak duży talerz tej potrawy, że nie bardzo miałam miejsce na danie główne. Kiedy jednak postawiono przede mną talerz z owocami morza przyrządzonymi tak wybornie, że chyba nawet Włosi wzdychaliby z szacunkiem, nie zostawiłam nic prócz paru skorupek na dnie. Zaczęłam nawet rozważać przeprowadzkę do Ameryki Południowej. Był jeszcze czas na zakupy w markecie (ciekawostka - nie wpuszczają z plecakami, Radek musiał użyć perswazji) no i zajrzeliśmy do sklepów z polskim jedzeniem prowadzonych przez zamieszkałych tu Polaków. Musi to być niemała grupa skoro mogą się z tego utrzymać. Pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem i niespiesznie wzdłuż głównej ulicy La Paz wróciliśmy do hotelu.
Był to ważny spacer, bo spojrzałam na to miasto z zupełnie nowej strony. Do tej pory oglądaliśmy głównie stare place, zabytkowe uliczki i targowiska co dało nieco egzotyczny obraz stolicy, teraz momentami miałam wrażenie, że przechadzam się po europejskim mieście. Mijaliśmy biurowce, banki, kina, pomniki, młodzież okupującą fontannę na deptaku, śpieszących się biznesmenów z aktówkami rozmawiających przez komórki - znajome klimaty. O tym gdzie jesteśmy przypominały zebry uczące ludzi korzystać ze świateł drogowych, tradycyjne ubrane przekupki, punkty serwujące żołądki lam lub grillowane wołowe serca (nie miałam odwagi spróbować), busiki klaksonami poganiające chętnych do wsiadania.
Po południu postanowiłam zrobić ostatnie zakupy. Najpierw jednak skorzystałam z możliwości zwiedzenia Katedry Św. Franciszka - nareszcie była otwarta. Oczywiście jak to w Boliwii przepych nie przystawał do zamożności kraju, nie był jednak tak szokujący jak w Copacabana. Potem ruszyłam na Targ Czarownic. Miałam sporo obaw co do dogadania się - nie znam hiszpańskiego a ludzie wokół mało przystępni. Ale pewne zachowania są niezmienne na całym świecie. Szukałam czapeczki chullo, interesowały mnie też rękawiczki i skarpety z alpaki, ale jak kupować, jeśli nigdzie nie ma cen i do tego bieda z angielskim. Znalazłam w końcu interesujące mnie wyroby w malutkim sklepiku. W środku siedziała chyba stuletnia Cholita w tradycyjnym stroju i czarnym kapelusiku na głowie. Pooglądałam towar i pokazałam wybrane rzeczy spojrzeniem pytając o cenę. Pani uspakajająco uniosła dłoń po czym z niezliczonych falban swojej spódniczki wyciągnęła telefon komórkowy (jak łatwo się domyśleć opadła mi szczęka) i wystukała sumę. Pomyślałam, że warto spróbować targowania. Patrząc na wyświetloną należność dramatycznie złapałam się za serce i przypomniałam, że zamierzam w jej sklepie kupić kilka rzeczy. Chwilę marudziła zachwalając jakość wyrobów ale w końcu obniżyła cenę o jakieś 15%. Byłam z siebie bardzo dumna. Później poznałam inny sposób radzenia sobie w sklepach przez tubylców. Szukając t-shirtów trafiłam do butiku w którym obok Cholity siedziała nastoletnia latorośl przy laptopie. Nawet nie podnosząc głowy znad komputera dziewczyna obsługiwała mnie podając wybrane koszulki za pomocą długiego kija. Kiedy już podjęłam decyzję o zakupie rozliczałam się z Cholitą. Ponieważ nie chciałam przywozić bolivianos do Polski spróbowałam jeszcze wydać resztę pieniędzy. W ostatnim odwiedzanym sklepie obsługa mówiła po angielsku, wybrałam jakieś dziecięce ciuszki ale nie miałam tyle gotówki. Pokazałam wszystkie pozostałe pieniądze i sprzedawca bez problemu zgodził się dać mi wybrane rzeczy za to co miałam. Miła niespodzianka!
Wieczorem po powrocie grupy rowerowej poszliśmy na pożegnalną kolację. Była to ostatnia okazja skosztowania steków z lamy.
Następnego dnia mieliśmy tylko kilka godzin przed południem. Po śniadaniu upchaliśmy rzeczy w workach (a nie było to proste) i każdy na swój sposób żegnał się z Boliwią. Ja poszłam na plac przed katedrą i usiadłam na schodach. W pięknie święcącym słońcu po raz ostatni patrzyłam na to miasto i ludzi o tak innej kulturze. I znowu spotkała mnie niespodzianka. Przysiadła się do mnie młoda dziewczyna i po angielsku pytała skąd jestem, gdzie byłam i co widziałam. Opowiedziała krótko o sobie, skąd pochodzi, gdzie się uczy, co chciałaby robić. Była ciekawa świata. I pomyśleć, że już miałam wyrobione zdanie na temat Boliwijczyków. Chyba zdecydowanie za wcześnie.
Punktualnie przyjechał busik i odwiózł nas na lotnisko. Mateusz do końca asystował nam przy odprawie pomagając w formalnościach. Sam zostawał jeszcze w Boliwii bo zamierzał przebyć Salar (największe solnisko świata) pieszo. Wiem, że mu się udało. Samolot w drodze powrotnej najpierw leciał do Santa Cruz, dopiero potem do Limy. Mieliśmy więc okazję zobaczyć zielony skwarek boliwijskiej dżungli.