Noc dziwna. Coś tam drzemałam, ale niespokojnie, nasłuchując wyjącego wiatru, odgłosów padającego śniegu i trzepoczących blach. Nie udało mi się tak wyciszyć jak przed zdobywaniem Kilimandżaro. No ale też był to mój pierwszy nocleg na wysokości 5300 m n.p.m.
Pobudka około północy, ciepła herbata i w drogę. Wiało, na początku bez opadów. Celestyn pomógł dociągnąć paski raków, fachowo związał nas liną - szedł pierwszy, ja za nim, na końcu Maciek. Pamiętając moje pierwsze zgrzanie na Kili rozpoczęłam marsz bez puchowej kurtki. Pierwsze 300 metrów wysokości bez problemów, choć miałam wrażenie, że buty zaczynają mnie uwierać i robi się coraz zimniej. Pilnowałam baaardzo wolnego tempa, więc nad dusznością mogłam zapanować. Dzięki długiej aklimatyzacji nie odczuwałam żadnych nudności ani bólów głowy. Ostatnie wspólne spotkanie zespołów odbyło się gdzieś na wysokości 5600 m n.p.m. Mateusz pytał o samopoczucie, ewentualną potrzebę zawrócenia ale wszyscy byli gotowi na dalszy wysiłek. Od tej pory każdy zespół był zdany na siebie i lokalnego przewodnika.
Następne metry stawały się dla mnie coraz trudniejsze. Przede wszystkim z powodu silnego wiatru i okresowo zacinającego marznącego deszczu ze śniegiem odczucie zimna potęgowało się z minuty na minutę. Wolne tempo marszu nie dawało żadnych szans na rozgrzanie. No ale przecież była to boliwijska zima. Wymusiłam postój na ubranie puchowej kurtki (co niestety w przypadku założonej uprzęży wiązało się z niemałym demontażem), pozakładałam wszystkie kaptury i oczywiście łapawice. Był też czas na ciepłą herbatę. Nawet zdążyłam zarejestrować wspaniale migoczące w oddali La Paz - pięknie wyeksponowane pośród otaczających nas ciemności.
Dalej noga za nogą szliśmy w górę. Duszność narastała powoli, wymuszała coraz częstsze przystanki. Spotęgowała się jednak dramatycznie po pokonaniu lodowej ścianki. Każde podciągnięcie na czekanach wiązało się z pokonaniem większej wysokości a łańcuch wspinających się ludzi w tak wąskim "gardle" nie pozwalał na odpoczynek. Rozpaczliwie chwytając tlen w końcu na czworakach wygramoliłam się z lodowej pułapki. Miałam wrażenie, że płuca mi eksplodują. Do szczytu jeszcze spory kawałek a ja co prawda bez bólu głowy i nudności ale za to z cholerną dusznością. Na szczęście nawet krótka możliwość odpoczynku pozwalała na wyrównanie oddechu była więc jeszcze dla mnie nadzieja. Diuramid zażyłam wg zaleceń wcześniej toteż powtarzanie go nie miało sensu. Sięgnęłam po ostatnią deskę ratunku - Sildenafil. Poczytałam przed wyprawą doniesienia o zwiększonej wydolności krążeniowo-oddechowej po zastosowaniu Sildenafilu na dużych wysokościach, nawet w strefie śmierci. Na razie były to pojedyncze badania na małych grupach, no i ciężko znaleźć zalecane dawkowanie w takich okolicznościach. Miałam jednak wrażenie, że nie mam wyboru. Połknęłam niebieską tabletkę (tak, tak, TĄ niebieską tabletkę), udało mi się spionizować i ruszyłam dalej.
Godziny przed świtem strasznie zimne, nadal wiało ale przynajmniej przestało padać. Walka z sennością nie była łatwa. Starałam się pamiętać o kaloriach i co jakiś czas ssałam tabletki z cukrem i witaminami. Na nic więcej nie miałam siły. Moja wydolność wysiłkowa trochę się poprawiła i przez jakiś czas nie sapałam jak lokomotywa. To wszystko jednak były trudności z którymi się liczyłam. Prawdziwy atak nastąpił z zupełnie niespodziewanej strony. Na początku stopień nachylenia zbocza nie był duży i podchodzenie nie bardzo męczyło, potem stromizna była wyraźnie większa i nie bardzo wiedziałam, jak stawiać stopę: prosto czy bokiem. Tak źle, tak niedobrze. Po jakimś czasie zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że uwierają mnie buty. Właściwie nie było to uwieranie a uderzanie w okolicach kostek. Gdzieś w połowie drogi zyskałam pewność, że lada moment buty odpiłują mi stopy. Przy każdym kroku ból był trudny do zniesienia, stawiałam nogi w dziwnych ułożeniach byle zmienić miejsce uderzania, podczas przerw siadałam na śniegu układając stopy wyżej. Mateusz radził, żeby w ramach walki z sennością próbować na przykład przypominać sobie słowa dawno nie słyszanej piosenki, ja skupiłam się na cichutkim przeklinaniu agencji Huayna Potosi. Nie bardzo wiedziałam, jak długo dam radę jeszcze poruszać nogami, moje zachowanie budziło niepokój przewodnika, a Maciek przy każdym postoju podkreślał, że jego zdaniem powinniśmy zawrócić. To tyle jeśli chodzi o motywację. Kiedy do mojej świadomości zaczęłam dopuszczać możliwość odwrotu zaczął się wreszcie upragniony wschód słońca. Ależ to rozgrzewa i dodaje otuchy! Mimo, że dobrze już widoczny szczyt wulkanu wydawał się jeszcze daleki to i tak zrobiło się lżej. Postanowiłam jeszcze powalczyć. Znalazłam siłę na wyciągnięcie kamery i zarejestrowanie wschodzącego słońca nad dywanem chmur (cudo!). Pogoda się ustabilizowała, nad nami było bezchmurne niebo i nawet zelżał wiatr. Zaskoczona minęłam jednego z członków naszej drużyny który rozpoczął odwrót. Przed ostatnim podejściem jest niewielkie wypłaszczenie terenu i tam przewodnik polecił zostawić plecaki i kije. Związani liną z czekanami ruszyliśmy stoczyć ostatnią batalię.
Ten końcowy odcinek podejścia był naprawdę bardzo ciężki. Z powrotem zaczynałam dyszeć, buty dokuczały okropnie a do tego zaczął się długi trawers wymuszający przy zabijaniu czekana pozycję lekko zgiętą do boku. Plecy zaczęły mnie boleć tak bardzo, że kiedy wściekła mówiłam sobie, że właśnie teraz będzie ostatnie uderzenie i zawracam, to trawers zmieniał kierunek i zaczynałam walkę z drugiej strony co na chwilę przynosiło ulgę, aż do kumulacji bólu i następnego zakrętu. Zaczynałam podejrzewać, że ta góra zamierza mnie zabić. Ale poddanie się na tej wysokości nie wchodziło w rachubę - szczyt był tuż, tuż. Organizm był już bardzo słaby, nogi się plątały, plecy nie chciały się zginać, tempo zabójcze: trzy - cztery kroki i kilkanaście oddechów. Pierwsze cztery osoby z naszej grupy już schodziły. Co ciekawe usłyszałam dwie uwagi: pierwsza - "...jeszcze spory kawałek przed nimi..." (ogarnęła mnie czarna rozpacz), druga "...Ola, pewnie myślisz, że ten trawers nie ma końca, ale wierz mi, ma..." (jakoś poczułam się lepiej). Celestyn nie miał już cierpliwości do tak częstego odpoczywania i pod samym szczytem praktycznie zaczął ciągnąć za linę kiedy tylko potrzebowałam oddechu. Zaczynało mnie to lekko wkurzać. Ale nie zdążyłam się bardziej rozzłościć bo nieoczekiwanie stanęłam na szczycie. Sam wierzchołek mały, ledwie nasza czwórka z przewodnikami zmieściła się na nim.
Około 8 rano stanęłam na wysokości 6088 m n.p.m. Byłam dumna, chociaż potworne zmęczenie odebrało mi trochę radości z wyczynu. Na bezchmurnym niebie grzało słońce przecudnie oświetlając przemykające poniżej chmury i pasmo Kordyliery Królewskiej. Wiało zdecydowanie mniej niż w nocy. Niedługi pobyt na szczycie wulkanu Huayna Potosi był krótką chwilą spełnienia. Dokonałam tego chociaż sprzysięgły się przeciw mnie poważne siły: zimny wiatr, buty - mordercy, nadwyrężony kręgosłup. A do tego jeszcze uwagi Maćka "...uważam, że powinniśmy zawrócić...", no i ta gotowość Celestyna do odwrotu przy pierwszym sygnale poddania, wyczuwałam to podczas każdego postoju.
Powrót w zasadzie był dla mnie przyjemnością. Schodzenie do schroniska zajęło jakieś trzy godziny. Po drodze było trochę zabawy na lodowej ściance no i mogliśmy w pełnej krasie podziwiać tutejsze szczeliny. Dobrze, że w nocy szliśmy w błogiej nieświadomości co do rozmiarów niebezpieczeństwa. W schronisku po podziękowaniu Celestynowi obiecanym napiwkiem (200 Boliwianos za 2 osoby) pierwszą rzeczą było ściągnięcie znienawidzonych skorup. Spodziewałam się krwawiących otarć na skórze a tymczasem ku mojemu zdziwieniu ujrzałam w okolicach kostek przyśrodkowych dwa olbrzymie siniaki. Zupełnie nie rozumiem jak te buty pracowały na nogach, ale wykonały solidną robotę bo siniaki wchłaniały się prawie miesiąc po powrocie do Polski. Z radością założyłam swoje ukochane Asolo i po krótkim odpoczynku, po powrocie ostatniego zespołu około południa rozpoczęliśmy zejście do przełęczy Zongo. Był to szybki marsz bo każdy już marzył o łazience i wieczornej kolacji. W schronisku na przełęczy czekała na nas ciepła zupa z wkładką. Pozbieraliśmy cały bagaż i busikiem wróciliśmy do La Paz. Jazda trwała około trzech godzin. Maciek musiał zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek - razem z czterema innymi uczestnikami pojechali wieczorem wybierać rowery i odzież na zjazd "drogą śmierci". Startowali nazajutrz o godzinie ósmej. Oboje z Maćkiem uznaliśmy, że mój limit urazów został wyczerpany więc sobie zaplanowałam wycieczkę do Tiwanaku, a potem buszowanie po sklepach.
Wróciliśmy do tego samego hotelu w La Paz. Tym razem dostaliśmy fajniejszy pokój z oknem. Rzeczy pozostawione w depozycie czekały na nas nienaruszone. Kolację oprócz steków z lamy i wina uprzyjemnił nam występ miejscowego zespołu ludowego. Zaskoczyło mnie mile bogactwo strojów i poziom wykonywanych utworów. Pewnie widziałam coś takiego pierwszy i ostatni raz. Ale najprzyjemniej z tego wieczoru wspominam prysznic i łóżko.
Podziękowania dla Marzeny i Kasi za zdjęcia szczelin.
Podziękowania dla Marzeny i Kasi za zdjęcia szczelin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz