Rano w pokoju 6 stopni, ale miałam wrażenie, że zrobiło się chłodniej. Po śniadaniu (owsianka, ryż) wyruszyliśmy do ostatniego przystanku przed przełęczą - prostej osady, w której tylko czasowo w sezonie pomieszkują ludzie. Chyba po jakichś 5 godzinach dotarliśmy do celu. Dharamsala (4460 m n.p.m.) to trzy murowane pawilony: w dwóch proste pokoje, podobno trzyosobowe, w trzecim kuchnia z jadalnią. Na nas (i to była całkowita niespodzianka) czekały namioty. Byliśmy zaskoczeni, bo nie tak miało być. Na szczęście wzięliśmy super ciepłe śpiwory kupione wcześniej na boliwijską zimę. Dopóki świeciło słońce było dość przyjemnie, wygrzewaliśmy się przed namiotami, choć to przecież 4,5 km wysokości. Po lunchu (skromniutki dal-bhat - ale warunki przygotowywania potraw naprawdę skrajnie trudne) wyszliśmy jeszcze 100 metrów w górę i posiedzieliśmy na tej wysokości prawie do zachodu słońca. Z każdą minutą temperatura spadała. Szybko całą odzież włożyłam na siebie bo zimno zrobiło się okrutne. Kolacja godzinę wcześniej (o 18) i wszyscy powoli kładli się spać. Jako że to osada pasterska wszędzie pełno zwierzęcych odchodów, mimo to jednak w pobliskim strumyku założono rurę tworząc prowizoryczne ujęcie wody. Na szczęście miałam swoją niezastąpioną butelkę Oko z filtrem.
Noc była ciężka, chyba jedna z najtrudniejszych w czasie moich wypraw. Przede wszystkim zaskakujące zimno, w namiocie minus 8 stopni. Namioty dość duże, dla dwóch osób z torbami i plecakami wystarczające, niestety miały już swoją przeszłość (nieszczelne!). Z powodu przejmującego chłodu do śpiworów (temperatura komfortu minus 15 stopni) wsunęliśmy się w całym rynsztunku (dwie pary spodni, bluza streczowa, puchówka, super ciepłe skarpety), zostały tylko zewnętrzne kurtki. Szybko zaczęła dokuczać wilgoć, wszystko wydawało się mokre. Nie doświadczaliśmy tego na podobnych wysokościach w Afryce lub Boliwii. Zimno i katar nie pozwalały na sen. Noc stała się wyłącznie czasem oczekiwania na pobudkę.