środa, 24 maja 2017

Nepal 2016 - 16 listopada (droga do Katmandu)

Rano w pokoju 19 stopni. Po śniadaniu szybko udało się zaliczyć poranne espresso. Podróż dla mnie trudna, albowiem zaraz po odpaleniu silnika z całą mocą zaatakowała mnie choroba lokomocyjna. Opanowałam ją dopiero po tabletce Setrononu i bananach. Lunch zjedliśmy w przydrożnym fast foodzie. Za 400 rupi można nałożyć sobie duży talerz jedzenia (dal-bhat, rybki, makaron) i skorzystać z dość przyzwoitych toalet. Po  południu dotarliśmy do hotelu. Po odświeżeniu udaliśmy się do fajnej tybetańskiej restauracji (podobno ulubiona knajpa Kukuczki) i zjedliśmy naprawdę ciekawą kolację. Danie podane w  kociołku było jakby taką bardzo gęstą zupą warzywną z wkładką mięsną, do tego momo i egzotyczny gorący napój podawany w drewnianych kuflach (około 1% alkoholu).








sobota, 13 maja 2017

Nepal 2016 - 15 listopada (powrót z trekkingu: marsz + jazda jeepami)

Rano w pokoju 7 stopni (jakby lepiej). Na śniadanie zaryzykowałam omlet z serem, Maciek tradycyjnie ziemniaczki. Myślałam o jajkach w poprzedniej lodży, ale jak zobaczyłam na wybiegu kurki z poważnymi ubytkami ciała (chyba trawiła je jakaś zaraza) to mi się odechciało. Tutaj było zdecydowanie czyściej.
Pierwsza część trasy to około czterogodzinny marsz doliną z pięknymi widokami na oddalające się szczyty Manaslu. Po drodze mijaliśmy coraz bardziej zadbane wioski, w jednej wypiliśmy herbatkę masala. U celu czekały na nas jeepy. Upakowani po cztery osoby plus kierowca ruszyliśmy trasą praktycznie nie przeznaczoną do ruchu kołowego na spotkanie asfaltowej drogi. Prawie sześć godzin trwała jazda pełna mijanek nad urwiskami, wyrzutów w powietrze, podskoków, przechyłów - im bardziej nami poniewierało tym szerzej uśmiechał się nasz młody kierowca. Kulminacją była przymusowa przerwa na naprawę w przydrożnym warsztacie samochodowym (tutaj przez chwilę kierowca przestał się uśmiechać), gdzie dokonano wymiany przegubu Cardana wału napędowego osi tylnej za pomocą młotka i śrubokrętu w ciągu jakichś 40 minut (!) W czasie drogi ciekawie było podpatrywać miejscowe zwyczaje. W mijanych osadach nasz kierowca witał głośno wszystkich znajomych, wyraźnie chwalił się swoją pracą i sądząc po reakcjach zbierał pochwały.  Zatrzymaliśmy się przy rzece gdzie było kilka kobiet, przywołał jedną gestem i oddał jej swoje portki do prania, po czym ruszyliśmy dalej. Doznaliśmy olśnienia - a więc to była pralnia na świeżym powietrzu. Ciekawe, kiedy odbierał swoją garderobę. Obrazki za szybą były powalające, ale wyboista droga i tumany kurzu naprawdę męczyły. Ostatecznie jednak wykończyła mnie nepalska muzyka.
O zmroku dotarliśmy do miasteczka. Nasz hotel nędzny, na szczęście załapaliśmy się na ciepłą kąpiel. Przed kolacją poszliśmy kupić chusteczki do nosa bo wyczerpały się wszystkie zapasy. I tu niespodzianka: naprzeciwko hotelu mała kafejka z prawdziwym espresso. Mogliśmy śledzić cały proces parzenia i był to widok naprawdę budujący: ogrzanie filiżanek, mielenie kawy, ubijanie porcji, podanie, do szczęścia brakło tylko wody mineralnej. Taki powiew Europy...
Przy kolacji cała grupa wysłuchała podsumowania i podziękowania od sirdara. Otrzymaliśmy swoje permity, rozdaliśmy napiwki. Ganysz chyba był troszkę wzruszony, a może tylko mi się wydawało. 
Noc początkowo jak zwykle: szczekanie psów, koguty, ale po 5 rano coś nowego - pochód ze śpiewem i bębnami. Okazało się, że to młodzież wyruszała do szkoły, z prawdziwym przytupem.














czwartek, 4 maja 2017

Nepal 2016 - 14 listopada (Gho)

Rano w pokoju minus 3 stopnie i co gorsza po tej stronie przełęczy byliśmy jeszcze długo w cieniu. Tak zimnej pobudki w lodży do tej pory nie było. Na śniadanie owsianka już mi nie wchodziła, więc tylko pochrupałam chlebek kukurydziano-ryżowy z oliwą (ostatki z Polski). Toaleta poranna nawet w ograniczonym zakresie praktycznie niemożliwa, bo woda we wszystkich ujęciach była zamarznięta. O ósmej wyruszyliśmy do Gho. Wschodzące słońce powoli ogrzewało powietrze, ale zimny wiatr po tej stronie przełęczy skutecznie opóźniał przebieranie. Trasa prowadziła głównie lasem, za plecami ładnie rysowały się himalajskie szczyty z Manaslu na czele. Cały marsz to około 6 godzin schodzenia do lodży na wysokość 2600 m n.p.m. Chyba najładniejsza lodża ze wszystkich na trasie: dwuosobowe pokoje z własnymi toaletami (łza kręciła się w oku), gorący prysznic w cenie (bezcenne), smaczne jedzenie (dal-bhat i pierożki mo-mo).