Po śniadaniu o ósmej rano wystartowaliśmy do Chitwan. Miły pan fiatem Linea zawiózł nas do celu. Po opuszczeniu Katmandu zaproponował krętą drogę po górach, za to bez korków. Jechaliśmy około siedmiu godzin, rzeczywiście bez przymusowych przestojów ale dłużyło się okrutnie. Średnia prędkość na trasie to chyba jakieś 40 km/h. Czekał na nas sympatyczny hotel z zadbaną roślinnością na obrzeżach dżungli. Pokój bez fajerwerków, ale przestronny, łazienka z piecykiem gazowym, taras z fotelami - naprawdę w porządku. Po lunchu zdążyliśmy zaliczyć spacer po okolicy. Celem był zachód słońca nad dżunglą, ale niespodziewanie natknęliśmy się na dużego nosorożca przy rzece więc sunset odpuściliśmy. Dłuższy czas bez pośpiechu podziwialiśmy wielki okaz przy wodopoju, jakże inne wrażenie niż w ZOO.
Jedzenie trochę bardziej urozmaicone niż w Katmandu (ale tylko trochę, w sumie potrawy te same tyle że dodano trochę mięsa). Właściciel hotelu deklarował możliwość załatwienia WSZYSTKIEGO więc poprosiliśmy o butelkę białego, wytrawnego wina. Jak się okazało został wystawiony na ciężką próbę. Chyba sądził, że zaopatrzenie w piwo wystarczy do usatysfakcjonowania gości. Ale trafili mu się Polacy co piwa nie piją, a większość win w okolicy to trunki słodkie i półsłodkie. Ale dał radę, więc wieczorny posiłek zjedliśmy na tarasie hotelu popijając niezłym winem, otoczeni zielenią i odgłosami dżungli. Było nieco egzotycznie!