No i wreszcie czas na podsumowanie. Był to mój trzeci pozaeuropejski trekking i trzeci kontynent. Jak się okazało doświadczenia z poprzednich wypraw przydały się średnio albowiem jest sporo różnic w prowadzeniu trekkingu.
Najpierw wrażenia z samego Nepalu. Przyroda broni się w każdym miejscu: w niższych partiach mnóstwo zieleni, szmaragdowo-zielone przełomy towarzyszącej nam rzeki (obrazki najbardziej przypominały mi Korsykę), wysoko - ośnieżone szczyty Himalajów Wysokich. Jest pięknie bez dwóch zdań. Podróżowanie jest bardzo uciążliwe albowiem kraj infrastrukturę ma w zalążku, natomiast ilość samochodów rośnie wprost proporcjonalnie do ilości turystów, których napór co roku przybiera na sile mimo zniszczeń po trzęsieniu ziemi. Dotarcie do punktów startowych trekkingów w pobliżu gór to często dzień a nawet dwa dni jazdy samochodem po drogach, których nie ma. Do tego mrożące krew w żyłach mijanki! Planując wyprawę myślałam, że porzucam cywilizację dla kontaktu z naturą, dla ciszy i egzotycznych potraw, tymczasem w miastach powala smog, hałas i monotonia posiłków. Więc jeśli ktoś myśli, że po opuszczeniu samolotu zaczerpnie głębokim oddechem krystaliczne, himalajskie powietrze to niestety bardzo się myli, bo najlepszą rzeczą, którą można zrobić stawiając pierwsze kroki w Katmandu to nałożenie maseczki ochronnej na nos i usta. Naprawdę nie żartuję.
Ludzie są niezwykle pogodni i życzliwi, nie przepuszczają jednak żadnej okazji, żeby spróbować zarobić nawet przy krótkim zetknięciu z turystami. Muszę jednak przyznać, że podczas całej wyprawy ani razu nie spotkałam się z żebraniem dzieci lub dorosłych. Żadnego "one dollar" i to mnie trochę zaskoczyło. Nepalczycy żyją skromnie, a im wyżej tym warunki coraz surowsze, ale o dziwo miałam wrażenie, że z wysokością rośnie porządek i higiena. Oczywiście w każdej osadzie można było zauważyć zadbane hacjendy i takie domostwa, że nie bardzo było wiadomo, czy to pomieszczenia gospodarcze dla zwierząt czy ludzi. I tak najbrudniejszy pokój dostaliśmy w pierwszej wiosce po opuszczeniu Katmandu. Generalnie z wysokością zanika kultura hinduska a rośnie tybetańska. Wnioski wyciągnijcie sami.
Ocena trekkingu nie jest łatwa. Miejscowa agencja poradziła sobie, chociaż sirdar Ganesh nie miał łatwo prowadząc piętnastoosobową grupę. Doskonale znał trasę, świetnie wybierał lodże, zapewniał syte posiłki dla wszystkich. Osobiście angażował się w realizację indywidualnych menu, organizację wieczornego "prysznica" i.t.p. Zdarzyło się podczas marszu, że kolega z grupy zawołał go głośno chcąc zapytać o nazwę jakiegoś właśnie odsłaniającego się szczytu. Ganesh ruszył z takim pędem, że koledze zrobiło się głupio patrząc jak prawie gubi nogi biegnąc do niego z takiego powodu. Sirdar po prostu czujnie pilnował, żeby nic złego się nie wydarzyło. Ja zaś osobiście doświadczyłam jego uczciwości, kiedy dzień po wzięciu kąpieli za 300 rupi (2 osoby) Ganesh zwrócił mi połowę, bo jak wyjaśnił, oboje wykąpaliśmy się zużywając jedno wiadro wody (które zresztą sam nam przyniósł) a to kosztuje 150 rupi. Gdyby nie on nigdy bym tej różnicy nie zauważyła.
Tragarze byli mili i uczynni, jednak chodzili wolniej niż ich odpowiednicy na Kili, którzy zawsze nas wyprzedzali. Zdarzało się więc, że czekaliśmy na nasze bagaże mając już przydzielony pokój ale nie mogąc skorzystać z "prysznica". Stąd moja rada, aby niezbędne przybory toaletowe mieć w plecaku podręcznym (mydło, ręcznik, klapki), bo to pozwala na polewanie się wodą jeszcze przed zachodem słońca (wierzcie, jest to kolosalna różnica).
Trekking biegnie śladem ludzkich osad co ma swoje dobre i złe strony. Plusem jest to, że każdego dnia u celu czeka posłane łóżko, czasem nawet prysznic i ciepły posiłek. Są też jednak minusy. Trzeba zaakceptować fakt, że razem z ludźmi zamieszkują domowe zwierzęta i CAŁA (dosłownie!) droga usłana jest zwierzęcymi odchodami. Szczęśliwie w przeciwieństwie do przykładowo gór na Krecie nie towarzyszą im chmary owadów, pewnie z powodu wysokości i temperatur. Musicie się też przygotować na to, że tak naprawdę nie prześpicie dobrze żadnej nocy, bo oprócz procesów aklimatyzacyjnych towarzyszyć wam będzie nieustanne ujadanie psów (KAŻDEJ NOCY!), czasem ze śpiewami i biciem w bębny. Po prostu w Nepalu cisza podobnie jak prąd jest dobrem reglamentowanym. Trochę więc brakowało mi afrykańskich czy boliwijskich bezdroży. Chadzanie po niezamieszkałych terenach ma również tę dobrą stronę, że możliwe jest korzystanie z ustronnych miejsc bez skrępowanie, co częściowo było do zrealizowania nawet na tak uczęszczanym szlaku jakim jest wspinaczka na Kilimandżaro. Tutaj byliśmy skazani na lokalne atrapy toalet i był to trudny temat, szczególne rano, kiedy woda w wiadrach była zamarznięta (przypominały mi się szalety na Mont Blanc brrrr...). To co mogę poradzić to maksymalne pilnowanie nawyków higienicznych (mycie i dezynfekcja rąk) i oczywiście probiotyki, żeby jak najrzadziej z toalet korzystać i szybko o nich zapomnieć.
Odniosłam wrażenie, że nepalska jesień jest chłodniejsza niż boliwijska zima. Wysoko w górach promienie słońca grzały wystarczająco i dni były przyjemne, ale zaraz po zmroku temperatura spadała błyskawicznie i noce były bardzo zimne. Nocleg w namiocie przed przełęczą był jednym z trudniejszych doświadczeń. Nie wiem jak bym przeżyła bez mojego śpiwora z temperaturą komfortu minus 15 stopni, co wcale nie było zalecane przez organizatora. Bardzo brakowało mi łapawic. Trekking jest długi i niestety niewiele można zaoszczędzić na odzieży. Wszystko się przydało, bo ze względu na rozpiętość temperatur wykorzystałam zarówno lekkie stroje jak i te najcieplejsze.
Cokolwiek zdecydujecie się zabrać do jedzenia będzie miłym urozmaiceniem monotonnej diety. Z powodu ograniczeń wagowych sporo produktów z Polski zostawiłam w hotelu i potem tego żałowałam. Warto poupychać zabrane jedzenie nawet kosztem doładowania osobistego plecaka.
Na koniec kilka uwag o organizatorze wyprawy - agencji Pamir. Muszę przyznać, że jeszcze żadnego trekkingu nie przeszłam w takim dyskomforcie psychicznym. Tempo marszu było tak duże, że kilkusekundowe postoje dla zrobienia zdjęć czy ujęć filmowych zostawiały nas o kilka kilometrów w tyle. Poczucia winy z powodu wyciągania kamery pozbyłam się gdzieś w połowie drogi, szybko też przeszła mi ochota na robienie wielkiego dzieła filmowego. Maciek też nie miał lekko. Raz się zatrzymał żeby zmienić filtry w aparacie fotograficznym i o mało co nie utracił okazji na wieczorny prysznic. Nie wiem czy była to zasługa naszego lidera Michała czy może tak wygląda każdy trekking w Nepalu - jak najszybciej dotrzeć do celu. Myślałam, że będziemy cieszyć się obcowaniem z przyrodą, tymczasem w lodżach bywaliśmy nawet już o 15 i właściwie resztę dnia mogliśmy co najwyżej grać w karty lub czytać, i to krótko, bo światła nie było. Z rozrzewnieniem wspominałam sytuację z Boliwii, gdzie po całodniowym wędrowaniu zabieraliśmy się do rozkładania namiotów, i nagle głos Mateusza "Maciek, zobacz jak są oświetlone góry. Zostaw ten namiot, łap za aparat, idziemy robić zdjęcia...". Tak więc chociaż detale organizacyjne były poprawne (co w dużej mierze było zasługą nepalskiego przewodnika) to przez cały czas towarzyszyło mi nieprzyjemne uczucie odwalania zadanej roboty i to jak najszybciej, brakowało doświadczania wyjątkowości miejsca i wrażenia górskiej przygody. Mnie nie bardzo odpowiada taki sposób prowadzenia wyprawy więc jeśli kiedyś wrócę do Nepalu to raczej nie będzie to agencja Pamir.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz