Jesienią 2017 roku nie miałam wiele czasu na wybieranie trekkingu, cały czas czekaliśmy na zebranie się grupy do Etiopii. Ponieważ nic z tego nie wyszło przez pewien czas myślałam o Madagaskarze z Arturem Ziębą ale tu z kolei najbliższe wolne terminy były dopiero w 2018 roku. Przeglądając jesienną ofertę 4Challenge wypatrzyłam spośród wielu nepalskich propozycji trekking do bazy pod Everestem przez trzy himalajskie przełęcze. Odkąd przeczytałam książki Kukuczki i o Kukuczce zawsze chciałam stanąć w tej bazie i to była świetna okazja. Pasował mi termin, wrzuciłam hasło mężowi - kiwnął aprobująco głową więc wysłaliśmy zgłoszenie, zapłaciliśmy zaliczki i tyle. Oboje zajęci pracą nie analizowaliśmy specjalnie programu, Nepal już znaliśmy, a trekking to trekking. Po trzech wcześniejszych wyprawach protektory naszych górskich butów były kompletnie starte co oznaczało zakupy. Maciek tym razem wybrał Salomony, ja Mamuta. Odświeżyliśmy trochę odzież górską, a ja szarpnęłam się na kurtkę gore-texową (do tej pory stosowałam inne, tańsze membrany). Byłam ciekawa, o co tyle hałasu. Wszystko to załatwialiśmy w wirze pracy próbując jednocześnie przygotować się kondycyjnie. Wreszcie kilka dni przed wylotem był czas na podsumowanie zakupów, pakowanie sprzętu i jedzenia, a Maciek rozważając zabieranie raków zaczął analizować program trekkingu. Po przeczytaniu planu minę miał nietęgą i w końcu spytał mnie, czy ja dokładnie przeczytałam na co się zdecydowaliśmy. Po prawdzie to nie, zarejestrowałam tylko długość wyprawy i najwyższe wysokości, szczegółów nie ogarniałam. Do tej pory wszystkie nasze trekkingi były dla ludzi więc wydawało mi się, że mają one podobny stopień trudności. W ramach odpokutowania win dostałam program do natychmiastowego przeczytania i powiem szczerze, że byłam mocno zaniepokojona. Zapowiadało się na to, że po typowym podchodzeniu aklimatyzacyjnym będziemy gonić po 4-5 tysiącach: pobudka o świcie albo i przed, zaliczanie wysokości, zbieganie w dół, i na drugi dzień wszystko od nowa. Ani dnia wytchnienia. Zrodziło się we mnie przekonanie graniczące z pewnością, że ten trekking nie jest dla mnie. A cóż, już praktycznie byliśmy w drodze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz