Zanim rozpocznę relację z wyprawy jeszcze jedno wspomnienie tego lata. Przed trekkingiem w Etiopii bardzo chciałam zaliczyć jakąś tatrzańską wysokość i wybór padł na Rysy. Ponieważ zdobyłam ten szczyt w chmurach i deszczu od strony polskiej teraz planowałam wejście od strony słowackiej. No i miałam jeden warunek - pewna, słoneczna pogoda. W końcu byłam ciekawa panoramy ze szczytu.
Weekend 29-30 czerwca zapowiadał się wyśmienicie, więc we czwartek (wiem, że późno, ale do końca weryfikowaliśmy prognozy) podjęłam próbę zabukowania pokoju w Szczyrbskim Plesie. W naszym wcześniej sprawdzonym hotelu Fis nie było miejsca, wszędzie full. Ostatnie propozycje zostały w hotelu Patria - drożej, bo gwiazdka więcej ale nie było już co wybrzydzać i tam też ostatecznie zarezerwowaliśmy dwa noclegi. W sobotę wyruszyliśmy z Bielska, droga była niezła i na miejscu byliśmy po południu. Dzień o tej porze roku jest długi i słońce grzało cudnie więc przed kolacją spacerkiem obeszliśmy całe jezioro robiąc co krok jakieś fotki. Początkowo planowaliśmy wieczorny posiłek w sprawdzonej restauracji hotelu Fis, ale ostatecznie postanowiliśmy dać szansę czterogwiazdkowej Patri. Kelner najpierw zaproponował restaurację grillową, usytuowaną tak jakby w podziemiach. Niestety smród spalenizny na sali był tak intensywny, że czym prędzej wróciliśmy na górę. Z karty zamówiliśmy kaczkę i steka oraz butelkę słowackiego wina. Właściwie już wtedy powinna nam się zapalić lampka w głowie, bo kelnerka nie zapytała o stopień wysmażenia steku. Nie zapytała, bo dania okazały się ogrzewanymi kotletami. Trochę to było żałosne. Za to miejscowe wino całkiem niezłe.
Po dobrzej przespanej nocy z niepewnymi minami zeszliśmy na śniadanie, a tu miła niespodzianka - na bogato i smacznie.
Hotel jest świetnie położony, właściwie za progiem zaczyna się szlak na Rysy. Początkowy odcinek już znaliśmy z wejścia na Koprowy Wierch, potem drogi się rozdzielają. Turystów było wielu, bo to już wakacje i na dodatek piękna pogoda. W Bielsku zapowiadano około 30°C, tutaj mieliśmy nadzieję na nieco ochłody. Szlak ładny, z potokami, Żabimi Stawami, trochę łańcuchów i metalowych schodów. Pomimo upału musieliśmy przejść spore łaty śniegu po zimie zalegające jeszcze w źlebach. Było z tym sporo zabawy, bo ślisko i mokro, niektórzy próbowali zjazdu na tyłkach. Zaskoczył mnie widok Chaty pod Rysami, no ale przecież tę którą pamiętam zniszczyła lawina. Wierzchołki (polski 2 499 m n.p.m. i słowacki 2 503 m n.p.m.) oblegane do bólu. Na miejsce lunchu wybrałam stronę polską, bo moim zdaniem widok na Morskie Oko i Czarny Staw nie do przebicia. Było jak sobie wymarzyłam - ciepło, bez wiatru i ani jednej chmurki.
Po zejściu zasłużony obiad zjedliśmy w naszej ulubionej restauracji hotelu Fis - nadal wszystko świeże, smaczne i przygotowane z polotem, bez porównania z daniami w Patri.
Był to dla mnie bardzo ważny wypad, bo wyszły na nim istotne rzeczy koniecznie do załatwienia przed Etiopią:
1) Absolutnie potrzebowałam nowy plecak na trekking. Do tej pory używałam Deutera w wersji damskiej (miał być idealny dla kobiet) ale cały czas miałam poczucie dyskomfortu. Idąc w upale zbyt wąsko rozstawione pasy tak obtarły mi szyję, że dojrzałam do decyzji zakupu. Wybrałam nieco mniejszy i zgrabniejszy plecach również tej firmy, ale rozmiar unisex i spasował mi wyśmienicie.
2) Absolutnie potrzebowałam nowe kije trekkingowe, bo odkręcanie i zakręcanie tych co miałam wyprowadzało mnie z równowagi. Co raz któryś zbyt słabo dokręcony składał się w czasie drogi. Niestety z powodu dolegliwości kolana musiałam przeprosić się z kijami i zacząć ich wreszcie używać. Szarpnęłam się na Black Diamond Alpine Carbon Cork z unowocześnionym systemem blokowania opierającym się na zatrzaskach. Po pierwszych próbach od razu poczułam się w wyższej lidze, komfort maszerowania nieporównywalny.
3) I czym prędzej potrzebowałam intensywnej rehabilitacji ścięgna Achillesa, bo z góry zeszłam kuśtykając a czasu do Etiopii pozostawało coraz mniej.