Pobyt w Peru chcieliśmy zakończyć trekkingiem w Tęczowych Górach. Oprócz nas jeszcze dwie osoby wyraziły chęć i tak przewodnik z Polski wykupił dla naszej czwórki wycieczkę w miejscowym biurze. Nie poznałam nazwy lokalnej agencji turystycznej, ale program wydawał się typowy i zgodny z tym, co wcześniej poczytaliśmy. Trochę zaniepokoiła mnie godzina zbiórki przed hotelem (4.30), bo z internetowych doniesień zrozumiałam, że większość turystów wyruszała około 4 rano. Pobudkę zaplanowaliśmy na 3.45. Zebraliśmy się zgrabnie, zdążyłam zrobić jeszcze parę łyków herbatki z koki i zgodnie z planem czekaliśmy przed hotelem. Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy, już zaczęłam podejrzewać, że bus odjechał przed czasem. Jakoż parę minut przed piątą pojawił się autobus i kierowca zaprosił do środka. Według planu czekała nas dwugodzinna jazda niezłymi drogami aż do przerwy na śniadanie. Wydawało mi się, że już jesteśmy w lekkim niedoczasie, a tu dalej jeździliśmy po różnych hotelach zbierając turystów. Około pół godziny jeszcze kręciliśmy się po Cusco! Kiedy w końcu prawie wszystkie miejsca zostały zajęte i mieliśmy nadzieję ruszyć z kopyta, autobus stanął i zaproszono nas na śniadanie, które według planu miało być w połowie trasy. Zostaliśmy wtłoczeni do jakiejś ciemnej speluny (niestety, takie miałam skojarzenia), zaserwowano omlety, a potem show ze straszeniem pogodą i propozycją zakupu ciepłych ubrań, środków na chorobę wysokościową i różnych kosmicznych bzdur. Był to żałosny pokaz, ale wydawało się, że nie ruszymy dalej, póki właściciel czegoś nie sprzeda. Jednocześnie przewodnik potwierdził to, co wcześniej przeczytałam w internecie - z góry schodzimy najpóźniej 11.15, niezależnie od godziny wejścia. Tak że im wcześniej się tam zjawimy tym więcej czasu na szczycie. Przewodnik uprzedzał też o krótkim, ale stromym podejściu wymagającym kijków. My mieliśmy swoje mimo obietnicy wypożyczenia (to po doświadczeniach z Boliwii), i dobrze, bo oczywiście do wypożyczenia były tylko ciężkie, grube kije strugane chyba przez zaprzyjaźnioną rodzinę. Wścieklizna narastała we mnie powoli acz nieubłaganie. W końcu handel dobiegł końca, wmusiłam w siebie trochę pożywnej owsianki (ciężko wcisnąć w siebie kaloryczny posiłek o 5 rano) i ruszyliśmy w góry. Droga rzeczywiście początkowo niezła, cóż z tego, jeśli nasz rozklekotany autobus wydawał takie dźwięki, że obawialiśmy się jego rychłego końca. Szyby nieszczelne, uchwyty pourywane a silnik rzęził ostatkiem sił. Po dwóch godzinach drogi asfaltowej zrobiono postój na toalety i dalej już drogą szutrową jechaliśmy do celu. Nieustannie dziwił nas fakt, że autobus jeszcze się nie rozleciał. W punkcie kontrolnym lokalny przewodnik - showman kupił nam bilety upoważniające do zwiedzania regionu. W końcu około godziny 9 dotarliśmy do Quesoyuni, czyli punktu rozpoczęcia trekkingu na wysokości 4664 m n.p.m. (tak pokazał mój zegarek). Na początek spore zaskoczenie: z powodu niebanalnej wysokości byliśmy przygotowani na niskie temperatury, a tu proszę, 16°C. Co grubsze elementy ubioru pochowaliśmy do plecaka i w drogę. Trekking bardzo przyjemny, nie przedstawia żadnych trudności. Problemem może być wysokość, ale my zjawiliśmy się po ponad tygodniowym przebywaniu na wysokościach powyżej 3000 m n.p.m. więc aklimatyzacja była bez zarzutu. Po drodze mijaliśmy zabudowania lokalnej społeczności, gdzie można zjeść i kupić to wszystko, co oferowano wcześniej przy śniadaniu. Pogoda był cudna i nikt nie potrzebował dodatkowych ubrań. Zaraz za parkingiem czekali miejscowi poganiacze oferując możliwość pokonania większości trasy na koniku. Nie bardzo wiem po co, bo w ten sposób pokonać można tylko płaski odcinek drogi, potem i tak trzeba wspiąć się samemu. Cała trasa to około 3,5 km w jedną stronę (aż się zastanawiam, czy to nie był raczej spacer a nie trekking), a 350 m wznoszenia w większości przypada na odcinek przed samym szczytem. Rzeczywiście kije znacznie ułatwiają tam wspinaczkę, jest też rozciągnięta lina robiąca za poręcz, ale można bezpieczniej wejść na górę wydeptanym obok wężykiem. Maszerowałam powoli, bo przy każdym przyspieszeniu owsianka niebezpiecznie podchodziła do gardła. Podejście na szczyt 5036 m n.p.m. zajęło mi niecałe półtorej godziny. Turystów było wielu, ale jak na to miejsce to do wytrzymania. Cały czas na szczycie wykorzystaliśmy na robienie zdjęć i filmowanie a było na czym oprzeć oko.
Vinicunca uznawana jest przez miejscowych mieszkańców za cud natury. Niesamowite zabarwienie posiada swoje wytłumaczenie w geologicznym ukształtowaniu terenu. Wszystko rozpoczęło się w procesie górotwórczym powstawania całego pasma Andów, gdy dwie płyty tektoniczne zostały poddane zjawisku subdukcji, czyli nakładania się na siebie. W wyniku tego procesu nasiliła się działalność wulkaniczna, prowadząca do pojawienia się różnorodnych i rzadkich minerałów na tym terenie. Kolejne wypiętrzenia spowodowały odsłonięcie warstwy skał osadowych, dzięki czemu ukazały się kolorowo zabarwione powierzchnie kształtujące się na przełomie kilkunastu tysiącleci. Dodatkowo za unikalne siedem kolorów odpowiada działalność wiatru, wody i wysoka zawartość minerałów. Podaje się, że aż 14 różnych surowców ma swój udział w tworzeniu kolorów, a wśród najczęściej występujących związków można odnaleźć tlenek żelaza, siarczek żelaza i chloryn. Barwy odpowiadają kolorom tęczy, co przełożyło się na nadanie nazwy kolorowemu szczytowi. (wg naWakacje.eu)
Powrót zaczęliśmy po nerwowym zaganianiu nas przez przewodnika (było tak późno nie zaczynać wycieczki) nic sobie nie robiąc z jego pokrzykiwania. Czas schodzenia to niecała godzina. Na uwagę zasługuje przygotowanie tego krótkiego trekkingu przez lokalną społeczność: są toalety, punkty z piciem, jedzeniem i odzieżą, jakbyśmy nie byli na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Po godzinnej jeździe zatrzymaliśmy się na obiad (był w porządku), potem jeszcze w dwóch przepięknych lagunach i około 18 dotarliśmy do Cusco. O ile autobus zabrał nas sprzed hotelu to wysadził gdzieś w centrum. Z ulgą opuściliśmy klekoczący pojazd i spacerkiem, uliczkami zalanymi słońcem wróciliśmy do hotelu.
Pobyt w Peru zakończyliśmy wspólną kolacją w restauracji przy głównym placu. Porcje były tak duże, że poprosiłam o spakowanie części dania, a nuż się przyda w dniu powrotu. Objedzeni i zmęczeni górską wycieczką nie mieliśmy problemów z zaśnięciem. To była nasza ostatnia noc w Peru.