niedziela, 6 marca 2022

Peru 2021 - 27 września (Ollantaytambo, pociąg Vistadome, Aguas Calientes)

Noc jak zwykle w Peru spokojna. Rano w pokoju ciepło, chociaż nie było grzejników. Idąc do hotelowej restauracji mogliśmy podziwiać urocze otoczenie hotelu, pełne kwiatów, sennych alpak i mieniących się w promieniach słońca górskich szczytów. Miasteczko leży na wysokości 2972 m n.p.m. Śniadanie jak na dwugwiazdkowy hotel zaskakujące różnorodne i smaczne. Nasza grupa była jedynymi gośćmi w hotelu, a mimo to kuchnia popisała się i stół wyglądał ciekawie: były jajka na kilka sposobów, szynka, sery, jogurty i granole, świeże owoce, a panie zrobiły nawet chipsy z bananów (jeszcze ciepłe).

To był dla nas dzień oddechu. Rano niespiesznie mogliśmy zwiedzać piękną twierdzę inkaską, o tej porze jako jedyni turyści. Ollantaytambo było miejscem schronienia dla Manco Inca, przywódcy oporu przeciwko konkwistadorom. Przy brukowanym kostką placu Plaza Manya Raqui widać kamienny, czterometrowy mur otaczający cały kompleks. Twierdza Araqama Ayllu położona jest na zboczach góry Cerro Bandolista, powyżej koryta rzeki Patacancha. Zwiedzanie rozpoczyna wspinaczka po 17 kamiennych tarasach, potem spacer po centrum ceremonialnym, wzdłuż muru Świątyni Dziesięciu Okien, przez Bramę Księżycową (typowe przejście w kształcie trapezu), na najwyższym piętrze po niedokończonej Świątyni Słońca. Dalej przejście ponad tarasami uprawnymi i w dół zataczając pętelkę zejście do rzeki. U stóp ruin znajduje się kompleks poświęcony kultowi wody z największą Templo del Aqua (Świątynią Wody) oraz z ciągle czynną Baño de la Nusta (Łaźnią Księżniczki). Po tym zwiedzaniu pożegnaliśmy naszą przewodniczkę po Świętej Dolinie Inków (podarowałam jej magnes na lodówkę z figurkami smoka i kuchcika z Porwania Baltazara Gąbki realizowanego w Bielsku-Białej) i dostaliśmy czas wolny do godziny 14.

Wykorzystaliśmy te godziny na niezłe espresso oraz spacer wąskimi uliczkami pośród oryginalnych, inkaskich murów. W mijanych domostwach życie toczy się praktycznie niezmiennie od 500 lat. Naszym celem było odszukanie ścieżki wiodącej do spichlerzy Pinkuylluna "przyklejonych" do zbocza góry naprzeciwko twierdzy. Niestety, wejście okazało się zamknięte z powodu pandemii, co nas zdziwiło, bo odwiedzenie tego odludnego miejsca w żaden sposób nie zwiększałoby zagrożenia epidemicznego. Pozostało więc zjeść lunch przed podróżą pociągiem. Rynek odpadał, bo aczkolwiek jest tam pełno barów i kafejek, to przez plac prowadzi główny ruch uliczny a ilość pojazdów przyprawiała o zawrót głowy. Wybraliśmy lokal w oszklonej Imla Tower (najwyższe piętro), co oddaliło nas od hałasu i kurzu ulicy oraz dało świetny widok na twierdzę i spichlerze. Dostaliśmy niezły posiłek, no i rozbawiła nas herbatka munio podana w półlitrowych kuflach. Zostało jeszcze trochę czasu, więc tuk-tukiem wróciliśmy do hotelu i mogliśmy sobie poleniuchować opalając się na leżakach w ogrodzie.

O umówionej godzinie ruszyliśmy na dworzec. Po drodze stały przekupki handlujące wszystkimi potrzebnymi do podróży rzeczami, także maseczkami i przyłbicami (wiedzieliśmy, że w pociągu są obowiązkowe). Stacja kolejki wąskotorowej w Ollantaytambo to praktycznie jeden peron, kasa, niewielka poczekalnia i kawiarnia ze stolikami. Zdążyliśmy jeszcze wypić kawę, niektórzy coś tam dojedli. Podstawiono krótki, oszklony skład, który udało się nawet zapełnić, na bagaże było miejsce, chociaż rzeczywiście ulokowanie dużych toreb od całej grupy mogłoby być problematyczne. Wnętrze pociągu Vistadome wygodne, duże, panoramiczne okna obiecywały możliwość podziwiania Świętej Doliny Inków. Bilety dużo wcześniej zarezerwowane były ponumerowane więc miejsca zajęliśmy zgodnie z oznaczeniami. Krótko po wyruszeniu okazało się, że linia kolejowa prowadzi prawym brzegiem Urubamby, więc najlepsza okazja do delektowania się widokami na koryto i dolinę rzeki oraz otaczające góry była dla turystów siedzących przy oknach po lewej stronie patrząc w kierunku jazdy. Po prawej stronie rozciągają się zalesione pola i zbocza górskie - zdecydowanie mniej atrakcyjnie. Na szczęście było trochę wolnych miejsc, więc w czasie drogi swobodnie się przesiadaliśmy, w sumie z każdego miejsca ogląd był całkiem dobry. Trasę około 45 kilometrów pokonaliśmy w półtorej godziny. Widoki za oknem wyostrzyły tylko apetyt na dzień następny.

Przed godziną 18 wysiedliśmy na dworcu w Aguas Calientes - niewielkiej miejscowości położonej na wysokości 2040 m n.p.m. Po wyjściu z pociągu od razu uderzyła nas przyjemna różnica temperatury i wilgotności, którą obszar zawdzięczał andyjskiej dżungli porastającej okoliczne góry. Wychodząc z dworca trzeba przejść przez bardzo bogate i różnokolorowe targowisko kuszące lokalnymi wyrobami. Zostaliśmy zakwaterowani w Hatun Inti Boutique by DOT Boutique naprzeciwko stacji. Hol z recepcją przeciętny ale standard pokoju nas przytkał: eleganckie wnętrze z wielkimi łóżkami, kominkiem, małym barkiem (kieliszki, herbata, kawa), nawet wtyczką na komary i niesamowitą łazienką - oprócz prysznica olbrzymie jacuzzi (spokojnie dla dwóch osób) z pełnym zestawem kosmetyków a nawet świeczek. No cóż, zapowiadał się miły wieczór. Na skorzystanie z gorących źródeł było już za późno więc pozostał nam tylko spacer po miasteczku, zakupienie butelki wina i oczywiście kolacja. Z winem poszło szybko (mnóstwo sklepów z niezłym wyborem), gorzej z jedzeniem. Rozpoczęliśmy poszukiwania polecanej na blogu podróżniczym restauracji Tree House. Po krótkim błądzeniu, w ciemnym zaułku udało nam się znaleźć nazwę lokalu, ale drzwi zamknięte na głucho. Kiedy drapaliśmy się w głowę niezdecydowani co robić, dostrzegłam jakiś ruch opodal w budynku. Udało mi się zwrócić uwagę mieszkańca, jak się okazało, bardzo sympatycznego pracownika. Opowiedzieliśmy mu, z jakiego klucza trafiliśmy w to miejsce i bardzo się ucieszył taką popularnością. Niestety, jak zrozumiałam, restauracja nie przetrwała pandemii (Machu Picchu było zamknięte osiem miesięcy) i póki co pod szukaną nazwą mieścił się tylko hostel. Nasze zawiedzione miny widać go poruszyły i powiedział, że jeśli chcemy dobrze zjeść to może nam coś polecić. I tak trafiliśmy do Indio Feliz Restaurant Bistro. Wystrój lokalu przedziwny, wnętrze napakowane do bólu detalami w stylu inkaskim (Magda Gessler byłaby chyba załamana), chociaż kominek, w którym kelnerzy ochoczo podsycali ogień bardzo uprzyjemniał atmosferę. Za to jedzenie wyśmienite, zdecydowanie najlepszy serwis z jakim spotkaliśmy się w Peru. Maciek zamówił sałatkę z mango i awokado oraz pstrąga, ja tagliatelle z różnymi dodatkami oraz lody z czekoladowym kremem. Wyglądało to bajecznie i tak smakowało. Nie spodziewałam się takiego poziomu dań w takim małym miasteczku otoczonym dżunglą. Na sali z nami kolację jedli Amerykanie, też bladym świtem ruszający na Machu Picchu.

Wieczór zakończyliśmy w jacuzzi popijając białe wino. Był to komfort zaskakujący (chyba niższe, popandemiczne ceny pozwoliły na taki standard), ale na urlopie chociaż okazjonalnie bardzo pożądany.

 












































































































 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz