No i faktycznie za nami pierwsza dobrze przespana noc. Jak widać trochę trwała kołomyja związana ze zmianą czasu. Pobudka o szóstej, wczesne śniadanie, bo wyjazd zaplanowano wpół do dziewiątej a trzeba było jeszcze spakować bagaże. Tego dnia bowiem opuszczaliśmy hotel, Ubud i wyspę.
Zwiedzanie tej części Bali zaczynamy od pobliskich tarasów ryżowych Tegalalang. Pierwsze zetknięcie z z tarasami ryżowymi naprawdę oszałamia. Niby wiemy co nas czeka, ale gdy zostajemy zaatakowani taką nieprzebraną masą zieleni to nie ma mocnych - każdy wydaje obciachowe ochy i achy, bo zwyczajne inaczej się nie da. Nie przeszkadzały mi huśtawki czy atrakcje typu zdjęcie z koszami do zbierania ryżu - normalny biznes, jak w każdym turystycznym miejscu, a fotki jedyne w swoim rodzaju. Spacer pośród pól daje też możliwość podpatrzenia pracujących Balijczyków albowiem trzeba pamiętać, że to nie żadna cepeliada tylko pola uprawne. Byliśmy tam dość wcześnie więc turystów nie było wielu, autobusy dopiero zaczynały podjeżdżać.
Drugi punkt programu to plantacja kawy kopi luwak, jednej z najdroższych kaw świata. Byłam ciekawa tego miejsca. Plantacja bardzo przypominała mi te zwiedzane na Zanzibarze - mnóstwo egzotycznych owoców i przypraw, a wśród nich pojedyncze klatki z łaskunami palmowymi (nazywanymi potocznie cywetami, a lokalnie luwakami). Jak wyjaśnił nam przewodnik, klatki to miejsca, gdzie rekonwalescencję przechodzą chorujące osobniki, my widzieliśmy dwa. Możliwość opiekowania się słabszymi zwierzętami jest warunkiem uzyskania zgody na produkcję kawy. Zgodnie z tą informacją nie ma mowy o karmieniu zwierząt w ciasnych klatkach, i bardzo chcę w to wierzyć. Sam przewodnik przyznał jednak, że oprócz plantacji z certyfikatami istnieje nielegalna produkcja, mniej humanitarna, z różnym skutkiem zwalczana przez lokalne organizacje. Luwaki żyją w lasach, ziarna owoców kawowca są im potrzebne do prawidłowego trawienia. Zjadają tylko najlepsze owoce, które po przejściu przez ich przewód pokarmowy tracą gorzki smak, kawa z nich wytwarzana zyskuje nowy, łagodny aromat. Spacer zakończyła degustacja kawy oraz wielu rodzajów herbaty produkowanych na tej plantacji. W miejscowym sklepie zakupiłam prezenty dla bliskich: stugramowe opakowania Kopi Luwak arabika oraz herbaty z mangostanu (to moje odkrycie).
Ostatnim miejscem do zobaczenia była Świątynia Tirta Empul - balijska świątynia wodna położona w pobliżu miasta Tampaksiring z 926 roku naszej ery. Kompleks świątynny składa się z licznych bram, labiryntu dziedzińców, ołtarzy i posągów oraz najważniejszej konstrukcji
kąpielowej słynącej ze świętej wody źródlanej, do której balijscy
Hindusi udają się w celu rytualnego oczyszczenia. Legenda powstania świątyni dotyczy tradycyjnie walki dobra ze złem, pomiędzy królem Mayadenawa a bogiem Indra. Ostatecznie to bóg Indra z potężną siłą uderzył w ziemię tworząc źródło z uzdrawiającą wodą. Przed wejściem do świątyni należy założyć sarong nawet jeśli nasze ubranie zakrywa talię i nogi. Przechadzając się po świątyni można oprócz wielu turystów obserwować Balijczyków medytujących a następnie zanurzających swoje głowy w kolejnych fontannach dużego basenu.
Po zwiedzaniu zjedliśmy lunch, jak zwykle ryż, kurczak, symboliczne warzywa, trochę owoców. Potem już tylko dwu i pół godzinny transfer na lotnisko realizujące loty krajowe. Ponad dwugodzinne opóźnienie lotu nikogo nie poruszyło więc to chyba trochę norma. Dla nas miało to jednak konkretne następstwa - na niewielkim lotnisku w Surabai na Jawie byliśmy po 21, co oznaczało, że wszystkie knajpki właśnie się zamykały. Nikt nie chciał nam już nic podać, a prosiliśmy. Nocleg zaplanowano w lotniskowym hotelu, baaardzo budżetowym. Pani w recepcji zaproponowała wybór dania mrożonego, które zostało odgrzane w mikrofalówce. No bieda, ale coś tam wrzuciliśmy. Trzeba było jeszcze wybrać śniadanie: kanapka albo ryż. Pokój tylko trochę większy od schowka na walizkę, toaleta na pewno mniejsza od tej w samolocie. Klimatyzacja i liczne wiatraczki rzęziły tak głośno że o spaniu można było tylko pomarzyć. Na szczęście to tylko jedna noc.