Pobudka o szóstej po dobrze przespanej nocy. W miniaturowej kuchence, dwojąc się i trojąc, jedna kobieta przygotowywała hotelowe śniadanie. Zejście naszej grupy zablokowało całą jadalnię (znaczy wszystkie cztery stoliki) i chyba trochę zestresowało kucharkę, bo jak się okazało na żadną pomoc liczyć nie mogła. Przed ósmą do pracy przyszli faceci, ale ograniczali się do zbierania zamówień i odnoszenia pustych talerzy. Doszła też pani pracująca w recepcji, ale do kuchni weszła tylko żeby zrobić makijaż i uczesać włosy - takie obyczaje. Objawił się też właściciel i to w konkretnym celu. Jak się okazało rezerwacja hotelu była bardzo umowna, bo gdy mu się trafiła grupa Francuzów (widać w rankingu turystów stoją wyżej niż Polacy) to na drugi nocleg kazał nam się przenieść do budynku naprzeciwko, o sporo niższym standardzie. Muszę przyznać, że taki rodzaj cwaniactwa spotkał nas po raz pierwszy. I nawet interwencja przewodnika z Polski nic nie zmieniła.
O wpół do dziewiątej busem ruszyliśmy do prowincji Ninh Binh. Podróż początkowo w korkach, potem drogą szybkiego ruchu trwała około dwóch godzin. Niestety deszcz padał coraz intensywniej.
Pierwszą atrakcją było Hang Múa lub Mua Caves. Spacer najpierw prowadził do jaskini, która w czasach wojny z Amerykanami dawała schronienie partyzantom i bywała składowiskiem broni. Potem, przy ciągle siąpiącym deszczu, rozpoczęliśmy wspinaczkę na punkty widokowe. W dość licznym towarzystwie (pomimo kiepskiej pogody) początkowo wchodziliśmy jedną ścieżką, za rozwidleniem skręciliśmy w lewo - około 500 schodów doprowadziło nas na szczyt góry Ngo Long z małą świątynią i rzeźbą pełzającego smoka. Wejście nie przedstawia jakiś trudności, ale śliskie w deszczu schody mogą być niebezpieczne. Ze szczytu rozciąga się panorama z jednej strony na rzekę Ngo Dong i okoliczne pola ryżowe, z drugiej na niższy punkt widokowy (tam prowadzi prawe rozwidlenie) z ciekawą pagodą, lotosowe stawy i miasteczko Ninh Binh. Wejście na smoka odpuściliśmy, bo spora kolejka turystów poruszała się bardzo wolno, chyba z powodu ostrych i śliskich kamieni. Schodząc wspięliśmy się jeszcze na niższy punkt widokowy i stamtąd mogliśmy podziwiać rzeźbę smoka w całej okazałości. W trakcie wycieczki deszcz powoli ustawał co znacznie wszystkim poprawiło humory, bo czekał nas jeszcze rejs łodzią, a w deszczu to trochę kiepsko.
Po wspinaczce busem podjechaliśmy do Hao Lu, w latach 968-1009 pierwszej stolicy Wietnamu. W 1010 roku założyciel dynastii Lý przeniósł stolicę do Thăng Long (obecnego Hanoi). Na teren ruin wchodzi się widowiskowym mostem przez bramę główną. Zwiedzanie skupia się głównie na dwóch świątyniach z XI wieku (Świątyni Dinh Tienh Hoang i Świątyni Le Dai Hanh) poświęconych pierwszym cesarzom starożytnej stolicy. Po tej atrakcji zasłużyliśmy na lunch - w formie bufetu podano całkiem poprawny, wietnamski fast food.
Po lunchu czekała nas ostatnia atrakcja tego regionu - rejs rzeką pomiędzy wzgórzami w obrębie rezerwatu krajobrazowego Tràng An. Około dwugodzinny spływ odbywa się małymi łódkami maksymalnie na 4 osoby. Wioślarzami zwykle są kobiety, i to jak mi się zdawało raczej starsze. Każdą łódź zaopatrzono w dodatkowe wiosła i lepiej od czasu do czasu wspomóc wioślarza, jeśli się oczekuje zaliczenia pełnego programu, nie mówiąc o uniknięciu nadąsanych min wietnamskich kobiet. Nasza trasa obejmowała przepłynięcie trzech jaskiń i postój w świątyni. Pomimo wielu łódek można było we względnej ciszy chłonąć miejscowe widoki, jedynie wioślarka co jakiś czas wskazywała wzgórza pokrzykując "King Kong, King Kong" (tutaj bowiem kręcono film “Kong: Wyspa Czaszki”).
Do hotelu wróciliśmy około godziny 19. Po krótkim oddechu czekał nas ostatni gwóźdź programu - wieczorny spektakl w Wodnym Teatrze Lalek. Obawiałam się cepeliady i nudy, a tu naprawdę spotkała nas miła niespodzianka. Około godzinne widowisko obejmowało obrazy z życia codziennego Wietnamczyków a także nawiązywało do najbardziej popularnych legend, scenę zastępowała woda, kolorowe kukiełki przedstawiały ludzkie postacie, zwierzęta i baśniowe stwory. Wszystko przy akompaniamencie muzyków grających na ciekawych instrumentach i śpiewających wokalistek. Nudy nie było, za to trafił się burak, który przez większość przedstawienia prowadził głośną rozmowę przez telefon i żadne upominania go nie wzruszały. Było ciemno więc nie wiem, z jakiej wioski buractwo przypełzło.
Po teatrze poszliśmy na kolację, liczyłam na wietnamskie dania ale nie w wersji street food. Zdecydowaliśmy się na restaurację polecaną w internecie za lokalną kuchnię i to był dobry wybór. Jedliśmy na piętrze (chciałam jak najdalej od ulicy), było cicho, fajna muzyczka w tle, jedzenie smaczne.
Zasypialiśmy pełni wrażeń, chociaż zamieniony pokój hotelowy lekko wkurzał.