niedziela, 24 listopada 2024

Wietnam 2024 - 20 marca (Ninh Binh)

Pobudka o szóstej po dobrze przespanej nocy. W miniaturowej kuchence, dwojąc się i trojąc, jedna kobieta przygotowywała hotelowe śniadanie. Zejście naszej grupy zablokowało całą jadalnię (znaczy wszystkie cztery stoliki) i chyba trochę zestresowało kucharkę, bo jak się okazało na żadną pomoc liczyć nie mogła. Przed ósmą do pracy przyszli faceci, ale ograniczali się do zbierania zamówień i odnoszenia pustych talerzy. Doszła też pani pracująca w recepcji, ale do kuchni weszła tylko żeby zrobić makijaż i uczesać włosy - takie obyczaje. Objawił się też właściciel i to w konkretnym celu. Jak się okazało rezerwacja hotelu była bardzo umowna, bo gdy mu się trafiła grupa Francuzów (widać w rankingu turystów stoją wyżej niż  Polacy) to na drugi nocleg kazał nam się przenieść do budynku naprzeciwko, o sporo niższym standardzie. Muszę przyznać, że taki rodzaj cwaniactwa spotkał nas po raz pierwszy. I nawet interwencja przewodnika z Polski nic nie zmieniła.

O wpół do dziewiątej busem ruszyliśmy do prowincji Ninh Binh. Podróż początkowo w korkach, potem drogą szybkiego ruchu trwała około dwóch godzin. Niestety deszcz padał coraz intensywniej. 

Pierwszą atrakcją było Hang Múa lub Mua Caves. Spacer najpierw prowadził do jaskini, która w czasach wojny z Amerykanami dawała schronienie partyzantom i bywała składowiskiem broni. Potem, przy ciągle siąpiącym deszczu, rozpoczęliśmy wspinaczkę na punkty widokowe. W dość licznym towarzystwie (pomimo kiepskiej pogody) początkowo wchodziliśmy jedną ścieżką, za rozwidleniem skręciliśmy w lewo - około 500 schodów doprowadziło nas na szczyt góry Ngo Long z małą świątynią i rzeźbą pełzającego smoka. Wejście nie przedstawia jakiś trudności, ale śliskie w deszczu schody mogą być niebezpieczne. Ze szczytu rozciąga się panorama z jednej strony na rzekę Ngo Dong i okoliczne pola ryżowe, z drugiej na niższy punkt widokowy (tam prowadzi prawe rozwidlenie) z ciekawą pagodą, lotosowe stawy i miasteczko Ninh Binh. Wejście na smoka odpuściliśmy, bo spora kolejka turystów poruszała się bardzo wolno, chyba z powodu ostrych i śliskich kamieni. Schodząc wspięliśmy się jeszcze na niższy punkt widokowy i stamtąd mogliśmy podziwiać rzeźbę smoka w całej okazałości. W trakcie wycieczki deszcz powoli ustawał co znacznie wszystkim poprawiło humory, bo czekał nas jeszcze rejs łodzią, a w deszczu to trochę kiepsko.

Po wspinaczce busem podjechaliśmy do Hao Lu, w latach 968-1009 pierwszej stolicy Wietnamu. W 1010 roku założyciel dynastii Lý przeniósł stolicę do Thăng Long (obecnego Hanoi). Na teren ruin wchodzi się widowiskowym mostem przez bramę główną. Zwiedzanie skupia się głównie na dwóch świątyniach z XI wieku (Świątyni Dinh Tienh Hoang i Świątyni Le Dai Hanh) poświęconych pierwszym cesarzom starożytnej stolicy. Po tej atrakcji zasłużyliśmy na lunch - w formie bufetu podano całkiem poprawny, wietnamski fast food. 

Po lunchu czekała nas ostatnia atrakcja tego regionu - rejs rzeką pomiędzy wzgórzami w obrębie rezerwatu krajobrazowego Tràng An. Około dwugodzinny spływ odbywa się małymi łódkami maksymalnie na 4 osoby. Wioślarzami zwykle są kobiety, i to jak mi się zdawało raczej starsze. Każdą łódź zaopatrzono w dodatkowe wiosła i lepiej od czasu do czasu wspomóc wioślarza, jeśli się oczekuje zaliczenia pełnego programu, nie mówiąc o uniknięciu nadąsanych min wietnamskich kobiet. Nasza trasa obejmowała przepłynięcie trzech jaskiń i postój w świątyni. Pomimo wielu łódek można było we względnej ciszy chłonąć miejscowe widoki, jedynie wioślarka co jakiś czas wskazywała wzgórza pokrzykując "King Kong, King Kong" (tutaj bowiem kręcono film “Kong: Wyspa Czaszki”).  

Do hotelu wróciliśmy około godziny 19. Po krótkim oddechu czekał nas ostatni gwóźdź programu - wieczorny spektakl w Wodnym Teatrze Lalek. Obawiałam się cepeliady i nudy, a tu naprawdę spotkała nas miła niespodzianka. Około godzinne widowisko obejmowało obrazy z życia codziennego Wietnamczyków a także nawiązywało do najbardziej popularnych legend, scenę zastępowała woda, kolorowe kukiełki przedstawiały ludzkie postacie, zwierzęta i baśniowe stwory. Wszystko przy akompaniamencie muzyków grających na ciekawych instrumentach i śpiewających wokalistek. Nudy nie było, za to trafił się burak, który przez większość przedstawienia prowadził głośną rozmowę przez telefon i żadne upominania go nie wzruszały. Było ciemno więc nie wiem, z jakiej wioski buractwo przypełzło.

Po teatrze poszliśmy na kolację, liczyłam na wietnamskie dania ale nie w wersji street food. Zdecydowaliśmy się na restaurację polecaną w internecie za lokalną kuchnię i to był dobry wybór. Jedliśmy na piętrze (chciałam jak najdalej od ulicy), było cicho, fajna muzyczka w tle, jedzenie smaczne.

Zasypialiśmy pełni wrażeń, chociaż zamieniony pokój hotelowy lekko wkurzał.  

















































niedziela, 10 listopada 2024

Wietnam 2024 - 19 marca (Hanoi)

W Hanoi (6.50 czasu miejscowego) przywitały nas chmury i lekki deszcz. Podróż z lotniska tradycyjnie w korku. Zakwaterowanie w przyjemnym 3-gwiazdkowym hoteliku Hanoi Exlusive Hotel w centrum starej dzielnicy miasta. Do godziny 17 mieliśmy czas ogarnąć się po podróży co w naszym przypadku oznaczało prysznic i o dziwo drzemkę (jak się okazało tyle godzin w drodze dawało o sobie znać). 

Po południu rozpoczęliśmy eksplorowanie stolicy Wietnamu. Na początek street food - wg naszego przewodnika podobno bezpieczny. Nigdy nie odważyłam się na jedzenie w przyulicznych straganach, tym razem jednak postanowiłam spróbować. Wąskie i długie bary z gotującymi kucharkami w maleńkich stanowiskach przydrożnych, pełne małych, plastikowych stolików i stołeczków rzeczywiście pełne były zarówno turystów jak i miejscowych. Lokalny przewodnik prowadził nas od baru do baru proponując skosztowanie flagowych dań wietnamskich. Najgorzej zaprezentował się pierwszy lokal, gdzie serwowano potrawy smażone na głębokim oleju z sałatą. W maleńkiej sali pełnej gości oczy szczypały od dymu, jedzenie tłuste, bez smaku, w małych miseczkach podawano sałatę do zawijania - nie zużyte resztki wracały do recyklingu. Chciałam uciekać. Na szczęście następne przystanki robiły dużo lepsze wrażenie: serwowano nam ciekawe kluseczki ryżowe z mięsem przygotowywane na parze, deser z ryżu i miodu, bagietki ze wsadem a na koniec oczywiście wietnamski klasyk - zupkę pho-bo (bulion z kości wołowych z całą masą warzyw i przypraw, plasterkami wołowiny - czas przygotowania to 8-12 godzin!!!). Smakowało naprawdę nieźle, ale nic nie poradzę na to, że nie zostałam fanem jedzenia na chodniku, gdzie atakuje cię hałas uliczny wspomagany oparami spalin samochodowych. Można zaspokoić głód ale smakować nie ma jak.

Po tej kulinarnej przygodzie spacerkiem przeszliśmy do ulicy, przy której znajdują się domy z licznymi sklepami i kafejkami a środkiem biegną tory kolejowe - słynna Train Street (zbudowana przez Francuzów w 1902 roku). Przejazd pociągu niewiarygodnie blisko zabudowań jest lokalną atrakcją. Czekaliśmy około godziny siedząc na piętrze kafejki i popijając miejscowe wino. Faktycznie trzeba to zobaczyć: pociąg wypełnia prawie całą przestrzeń między zabudowaniami i jedzie dość szybko, co nas zaskoczyło, bo wszędzie pełno nawiedzonych turystów strzelających odważne selfie.

Bałam się zasypiania z powodu spodziewanego jet-lagu, ale po przesłaniu wiadomości do kraju odleciałam skutecznie. Zagadka?