Noc niesamowita, zasnęłam od strzału pomimo odgłosów oceanu i zwierząt z dżungli. Podświadomość jakoś zupełnie inaczej rejestruje takie naturalne hałasy niż jazgot miasta, który zawsze mi przeszkadza. Nad ranem słyszałam deszcz, co było oczekiwane, jako że zapowiadano przelotne opady. Nie wiem, co w Kostaryce oznacza "przelotne", ale momentami brzmiało to jak oberwanie chmury.
Dzień zaczęliśmy już o piątej rano żeby przed szóstą być na przystani. W związku z porannymi odgłosami zabrałam na łódkę pelerynę i buty do wody - wydawały się odpowiednie. Tego ranka mieliśmy zaplanowaną wycieczkę łodziami po tutejszych kanałach - takie wodne safari. Deszczyk siąpił od początku, a pod koniec to już była prawdziwa siklawica. Nikogo oczywiście taka pogoda nie zraziła, bo łódek z turystami było pełno, nawet mijaliśmy kajaki. Na szczęście przyjazna temperatura powietrza nie pozwalała marznąć pomimo przemoknięcia (peleryna nie dała rady). Przewodnik wypatrzył kilka ładnych okazów ptactwa, jaszczurkę i iguany na drzewie.
Po powrocie zjedliśmy śniadanie i chwilę odpoczywaliśmy. Deszcz powoli ustępował, momentami nawet świeciło słońce, temperatura to stałe 27°C. Jeszcze przed lunchem wokół naszej lodży zrealizowaliśmy z Jonim spacer ścieżką pośród dżungli - niecałe 2 km. Posłuchaliśmy ciekawostek o lesie, wypatrzyliśmy małpki, leniwce, kraby, tukany i inne ptaszki, termitiery, nie mówiąc o niesamowitej roślinności.
Popołudnie spędziliśmy leniuchując przy basenie. Rozkoszowaliśmy się otaczającą naturą i oswajaliśmy z jej bliskością. Tak że kiedy natura zawisła nad naszymi głowami w postaci olbrzymiej iguany jak na mieszczuchów wykazaliśmy się nadzwyczajnym opanowaniem.
Nie byłabym sobą gdyby nie udało mi się złamać tutejszych procedur bezpieczeństwa. Wracając z kolacji wyznaczoną i w miarę zabezpieczoną ścieżką zostałam zaatakowana przez małpkę kapucynkę, która rzuciła we mnie grubą gałęzią - naprawdę kawałek solidnego kija. Trafiła mnie na szczęście nie w głowę tylko w obojczyk, trochę się wystraszyłam, chociaż nie tak, jak gospodyni tego obiektu. Chciała mnie nawet wieź łodzią do jakiegoś miejscowego cyrulika. Uspokoiłam ją, że kość cała tylko obita i nie ma się co denerwować. Maciek szedł obok mnie, jemu się upiekło. Nie wydawał się zaniepokojony - po tylu wyjazdach ze mną chyba już przestał się dziwić...