niedziela, 21 września 2025

Kostaryka 2025 - 18 lutego (Jezioro Arenal, Monteverde)

Noc jak zwykle do tej pory świetna. Dzień zaczęliśmy wcześnie, bo pick up zaplanowano na 7.45 a śniadanie wydawano od siódmej. Wymeldowaliśmy się więc przed śniadaniem i jakoś to się spięło. Tym razem czekał nas grupowy przejazd do Monteverde. Zrealizowaliśmy go na podstawie tej zabazgranej kartki od Frederika, która o dziwo okazała się ważnym voucherem. Nieduży busik zabierający nas sprzed hotelu szybko się zapełnił i dojechaliśmy nim do przystani na jeziorze Arenal. Turyści zapełnili dwie duże, zadaszone łodzie którymi spokojnie płynęliśmy na drugi brzeg jeziora. Przy słonecznej pogodzie okolica zaprezentowała się pięknie - góry odbijające się w wodach, nieokiełznana dżungla wokół. Niespodzianką był spory ruch na jeziorze, bo rejs przez Arenal jest bardzo popularnym sposobem tranzytu między miastami. Niestety nie przekłada się to na infrastrukturę. Agencja odpowiedzialna za transport jakoś stara się to ogarnąć, ale lekko nie ma. Przystań od strony Gór Mglistych malutka, przed pomostem jedynie żwirowe poletko - to raczej dla małych łódeczek a nie dla dużych przewoźników. Na brzeg wyrzucano kolejnych turystów z bagażami, busy stały czekając chyba na ostanie łodzie, wszyscy wydawali się lekko zdezorientowani. U najważniejszego kierowcy udało mi się dowiedzieć, że mamy wsiąść do busa nr 9. I fajnie, tylko że niektóre z nich nie były oznaczone numerami. W końcu zakotwiczyliśmy w samochodzie (kierowca weryfikował nazwiska z listą w komórce) i trochę nam ulżyło. Droga taka bardziej nepalska, bez pobocza, z dziurami, choć niewątpliwie urodziwa. W granicach Santa Elena kolejni pasażerowie opuszczali pojazd: kierowca czytał nazwę hotelu, wysiadał i pomagał wyjąć wskazane bagaże. Nasz hotel był przedostatni, ca oznaczało, że zostaliśmy tylko my i jeden Amerykanin. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy przy wypakowaniu naszych bagaży okazało się, że w środku jest tylko moja walizka, a Maćka gdzieś wyemigrowała. Kierowca wpadł w zupełną panikę, ocierając pot z czoła wydzwaniał do szefa, aż my razem z bardzo przejętym sytuacją Amerykaninem zaproponowaliśmy powrót samochodem do poprzednich hoteli. Ja zostałam, żeby zacząć check in w Jaguarundi Jungle Lodge a Maciek pojechał na poszukiwania. Daleko nie musieli jechać, wystarczyło do poprzedzającego nasz hotel miejsca. Okazało się, że przed nami wysiadało starsze małżeństwo. Kierowca pomógł im z bagażami, a że pan powiedział, że jego są czerwone, to kierowca wyciągnął wszystkie czerwone walizki. Jak je zostawił na placu, tak stały, a właściciele nawet nie zauważyli pomyłki. Całe zamieszanie trwało może z dziesięć minut, ale adrenalina zdążyła się wydzielić. 

Po sprawnym zameldowaniu postanowiliśmy wykorzystać popołudnie na kilka atrakcji nie objętych przez nasz program. Taksówką udaliśmy się do Cafe Colibri, pośpiech był wskazany, bo kawiarnia czynna do 16. Taksówka zamówiona przez recepcję hotelu, miało być około 10 USD, było 16. Trochę mnie to wkurzyło i powrotną drogę postanowiliśmy pokonać pieszo (5 km). Była już prawie 15 więc zaczęliśmy od lunchu w restauracji przy wejściu do Rezerwatu Lasu Mglistego, gdzie zjedliśmy całkiem smaczne casado. Potem odwiedziliśmy kawiarnię i tam wypiliśmy najlepszą jak do tej pory kawę na Kostaryce. Przy kawiarni jest sklep z pamiątkami od których trudno oderwać oczy. Zakupiłam piękny drewniany kubek z motywem kolibra. Najważniejszą atrakcją tego miejsca jest możliwość obserwacji kolibrów, które wabione są poidełkami z cukrem zawieszonymi w ogrodzie przy knajpce. Koliberki przeurocze, można się zapatrzyć. 

Powrót pieszo nie był łatwy, bynajmniej nie z powodu długości trasy, ale wąskiej drogi i dużego ruchu samochodów. Plusem były krajobrazy po drodze z punktami widokowymi. Przed zmrokiem odszukaliśmy jeszcze Ficus la Raiz - naturalny most uformowany przez drzewo figowe, które się przewróciło, ale jego korzenie rosły pionowo w dół. Pod fikusem płynie mały potok. Ścieżka prowadzi około 100 metrów w dół na platformę widokową, i potem aż do rzeczki. Świetne miejsce na fotki, turystów niewielu. 

Po odświeżeniu w hotelu  zaliczyliśmy jeszcze jedną atrakcję - El Ranario. Jest to miejsce, gdzie w dużych akwariach znajdują się rozmaite gatunki kostarykańskich żab. Bilet wstępu upoważnia do wejścia za dnia i nocą, bo aktywność żab jest różna. To było nasze wejście nocne, dostaliśmy latarki do szukania okazów i była to całkiem fajna zabawa.

Dzień zakończyliśmy w pobliskiej knajpce kolacją, która mile nas zaskoczyła - fajtas z pysznej polędwicy. Dzień pełen aktywności więc lekko oszołomieni wrażeniami zasnęliśmy gładko.






































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz