To był chyba najsympatyczniejszy ranek w trakcie wyprawy. Byliśmy wyspani, najedzeni no i oczywiście coraz bliżej było do łazienki i wygodnego spania. Ostatnie pasmo górskie które przeszliśmy najbardziej przypominało nasze góry - mniej białych skał, więcej zielonych łąk i drzew, gdzieniegdzie nawet pasające się krowy. O schronisku Rif. Plose (ostatnim na naszym szlaku) niestety nie mogę powiedzieć nic dobrego. Gości garstka a mimo to niespecjalnie chciało się komukolwiek wysilać. Najpierw drobiazgowe ustalanie menu przy przechwałkach na temat znajomości języka angielskiego i przyjacielskim poklepywaniu po ramieniu. Potem prysznic, jeśli dobrze pamiętam chyba na żetony (jakbym była w Szwajcarii). Ciepła kolacja okazała się naleśnikami oraz deseczką z serami i prosciutto (tyle jeśli chodzi o znajomość języków obcych). Na szczęście pozwolono nam spać w osobnym pokoju, ale chyba tylko dlatego, że oprócz nas była tylko jeszcze jedna para. Fajne też było śniadanie - dla turystów dwa stoliki z masłem i chlebem, dla właścicieli (zaszczycili nas wspólnym posiłkiem) stół z wędlinami, serami i dżemami. Oczywiście znad salami gospodarze nieustannie przyjacielsko szczerzyli do nas zęby.
Ze schroniska zeszliśmy do szosy i próbowaliśmy złapać okazję do stacji kolejowej w Bressanone (Brixen). Niestety ruch był mały i nikt się nie zatrzymał, podwiózł nas dopiero samochód dostawczy ze schroniska, które rano opuściliśmy. Czekając na pociąg zauważyliśmy obok parę mężczyzn przepakowującą plecaki. Chwilę odpoczywali po czym ruszyli w stronę autobusu. Chyba z powodu zmęczenia nie od razu dostrzegłam, że na ławce zostawili gruby portfel z pieniędzmi i kartami kredytowymi. Próbowaliśmy ich odszukać, ale niestety bez powodzenia. Oddaliśmy więc zgubę w kasie biletowej, co wywołało spore poruszenie. Słyszeliśmy kilkukrotne nawoływania przez megafon, nikt się jednak nie zgłaszał. Szczerze im współczuliśmy, bo nie ma chyba nic gorszego niż zgubienie dokumentów i pieniędzy w podróży. Mam nadzieję, że przypomnieli sobie miejsce utraty portfela i udało im się go odzyskać - w końcu zostawiliśmy go w państwowej instytucji. Pociąg nas zachwycił - bez przedziałów, wygodne fotele, czysto, cicho, klimatyzacja - nigdy wcześniej nie jechaliśmy w takim luksusie. Nie pamiętam dokładnie w jakiej miejscowości wysiedliśmy, ale po niezbyt długiej podróży czekała nas przesiadka na autobus do Canazei. Mieliśmy około półtorej godziny czasu co skrzętnie wykorzystaliśmy na pierwszy tego dnia syty posiłek i oczywiście włoskie espresso. Odpoczywaliśmy w dość dużym bistro w pobliżu dworca autobusowego i mieliśmy czas na obserwację miejscowych zwyczajów. Mój ulubiony rytuał Włochów: podjeżdżali do stacji benzynowej, rozpoczynali tankowanie przez włożenie pistoletu do wlewu baku po czym NIESPIESZNYM krokiem wstępowali na kawę do pobliskiej kawiarni, na stojąco pili espresso, szybko przeglądali prasę i wracali do auta. Zero ciśnienia. Do tej pory nie odważyłam się tego powtórzyć w Polsce. W Canazei chyba przez godzinę próbowaliśmy autostopem dostać się na parking przy jeziorze Fedaia (nie było tam żadnej komunikacji) ale nic z tego nie wyszło. Na szczęście obok przystanku była kartka z numerami telefonu taksówek i tak ostatni, najkrótszy etap wycieczki okazał się najdroższym.
Na parkingu czekała na nas największa niespodzianka tego dnia. Pięciodniowy postój samochodu na przełęczy Fedaia nie posłużył mu dobrze i zupełnie wyładował akumulator. Oczywiście jadąc na wycieczkę latem nie przyszło nam do głowy zabierać ze sobą kabli. Czas mijał a przed nami ponad 500 km drogi. W krótkim czasie zebrała się spora grupa zainteresowanych problemem turystów powracających z gór do swoich aut, w tym sporo Polaków. Kluczem były jednak kable. Ratunkiem tym razem nie okazali się zapobiegliwi rodacy ale Włoch, który wszystkich zadziwił wyciągając potrzebne kable z bagażnika. W końcu udało nam się uruchmić samochód i jeszcze tego dnia spędziliśmy noc u mojej koleżanki w pobliżu Bambergu.