Dzisiaj rano otworzyłam oczy i naprawdę do mnie dotarło, że przeżyłam wczorajszą wycieczkę. Przez chwilę na szczycie wcale nie byłam tego taka pewna. Ale po kolei. Na Babią wchodziliśmy chyba po raz piąty - trzy razy w okresie letnio-jesiennym (przez Perć Akademików), dwa razy w zimie (przez Bronę). Wejścia zimowe służą wyłącznie jako trening i wypróbowanie ekwipunku przed jakąś inną górą. Poprzednie wejście zimowe było przed zdobyciem Mont Blanc w 2002 roku (to ostatnia góra zdobyta dawniej o której napiszę), potrzebowaliśmy bowiem przetestować kupione specjalnie na tę okazję odzież, buty i raki. Znajomi bardziej od nas wychodzeni po górach radzili przed Alpami trenować na Babiej zimą. Twierdzili, że to w zupełności wystarczy. Po fakcie przyznałam im rację - warunki wspinaczkowe bardzo podobne, choć oczywiście na Mont Blanc znacznie lepsza pogoda. Różnica dotyczyła jedynie objawów choroby wysokościowej. Mając to w pamięci postanowiliśmy zaliczyć Babią przed planowanym na przełomie stycznia i lutego zdobyciem Kilimandżaro. Z Kili jest taki problem, że najpewniejsza pogoda jest w porze suchej, kiedy u nas zima. Komplikuje to nieco możliwości przygotowania się do tego trekkingu - dni krótkie, bywa, że w górach mnóstwo śniegu. Jesteśmy też po głównym urlopie, więc pracując ciężko znaleźć czas, możliwe są tylko jednodniowe wypady. Korzystamy z tego, że w tym roku zima się spóźniła i spacerujemy po Beskidach. No i oczywiście chcieliśmy wejść na Babią, mając nadzieję, że obędzie się bez raków. Wybrałam sobotę 28 grudnia. Zapowiadana była słoneczna pogoda, a halny ustał dzień wcześniej. Chcieliśmy wypróbować nasze ubranie przy wietrze i niskich temperaturach, ale nic z tego - temperatura sięgnęła 13 stopni na Krowiarkach. Natomiast słuchając radia w trakcie drogi dowiedzieliśmy się, że w góry wrócił halny i mocno wieje. Na parkingu na przełęczy Krowiarki przywitało nas okropne błoto i parkingowy (cały dzień 10 zł). Spacer do Markowych Szczawin bez problemów, choć zaskoczyła nas ilość drzew wyrwanych z korzeniami tarasujących szlak, było trochę gimnastyki przy pokonywaniu przeszkód (nad, pod - wszystkie techniki przerobione). W schronisku kupiliśmy herbatę (5 zł sztuka) i zjedliśmy śniadanie. Ubraliśmy zewnętrzne spodnie chroniące przed wiatrem i w drogę. Wejście przez przełęcz Brona początkowo zgodnie z przewidywaniami - śnieg miękki, szlak dobrze wydeptany, bez oblodzeń. Wyjście z lasu na przełęcz od razu przywitało nas mocnymi podmuchami wiatru, ale tego się spodziewaliśmy i absolutnie nas to nie zniechęciło. Na początku podchodzenia wiało naprawdę mocno, ponieważ jednak mijali nas turyści schodzący w dół, sądziłam, że przeszli oni przez wierzchołek więc i my możemy (teraz nie wiem, czy aby oni nie zawrócili). Po przekroczeniu granicy lasu dosłownie zmiotło nas ze szlaku. Posuwaliśmy się powoli mocno pochyleni ku ziemi. Momentami podmuchy były tak silne, że nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. Wiatr przesuwał mnie niebezpiecznie w stronę stromego zbocza z Percią Akademików, jedynym wyjściem było przykucnięcie i przeczekanie. Coraz trudniej jednak przychodziło pokonywanie siły wiatru i próby pionizacji. Kaptur z kurtki zdecydowanie był za luźny więc praktycznie nie trzymał się na głowie, nic więc dziwnego, że sporo przed szczytem straciłam czapkę. Starając się ograniczyć straty schowałam okulary do bezpiecznej kieszeni wewnętrznej. Wiatr przybierał na sile (moim zdaniem Ksawery może się schować), widoczność była żadna, bo oczywiście byliśmy w chmurze. Szłam więc prawie na oślep, bez czapki z włosami kompletnie potarganymi i uporczywie spadającymi na twarz. Na ten widok mój mąż zarządził odwrót. Bywało, że w górach musiałam się poddać, ale na Babiej Górze! Nigdy. Pocieszało mnie, że jednak paru śmiałków wychodziło z nami (nie wyobrażałam sobie aż takiej zbiorowej rzezi) no i wiedziałam, że po przejściu szczytu z drugiej strony zawsze wieje mniej i dość szybko dochodzi się do kosodrzewiny. O przejściu Lodowej Przełęczy (a właściwie przeczołganiu) nie ma co pisać, sama nie wiem, ile razy wiatr przewracał mnie na ziemię. Przeżyłam tylko dlatego, że nie był to zimny wiatr i miałam jakąś szansę bez czapki (kaptur nadal nie chciał trzymać się głowy). Ostatnie metry przed kamiennym schronem szłam na czworakach.... a tuż przed nim wiatr przygwoździł mnie do ziemi i za nic nie byłam w stanie się ruszyć. Dwóch chłopców, którzy już stali pod osłoną muru widząc moje próby podniesienia się ruszyli z pomocą i wreszcie stanęłam na szczycie. Po chwili za schronem pojawił się mój mąż. Chłopcy przyszli od strony Sokolicy i trochę się dziwili mojemu stylowi zdobywania góry. Po krótkim opisie trochę im miny zrzedły ale twardo ruszli w drogę. Myślę, że może poszło im lepiej z powodu różnicy na masie ciała. Widać to było między mną a mężem, bo choć nie dzieli nas przepaść to miałam wrażenie, że moim organizmem wiatr rzucał bardziej. Szybko ruszyliśmy w dół. Zaraz za szczytem pobłądziłam i rozpoczęłam zejście do Lipnicy, mąż się szybko zorientował, dopytaliśmy jeszcze turysty który stamtąd właśnie wchodził. Początkowo zejście równie ciężkie jak wchodzenie, nisko przy ziemi. Jednak z każdym metrem w dół wiało mniej, na linii kosodrzewiny kaptur wreszcie zaczął trzymać się głowy. Dalsze schodzenie bez trudności. Przewiało mnie okropnie, o dziwo, nie zmarzłam. Bilans strat: dwa siniaki, przecięte spodnie zewnętrzne (do naprawy), jedna czapka. Korzyść - niewątpliwie nowe doświadczenie w górach (zdobywanie Babiej "na czworakach"), choć nie wiadomo - śmiać się czy płakać. Chyba szybko na Babią Górę nie wrócimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz