sobota, 20 września 2014

Kreta 2014 - Autoway Polska

To już będzie ostatnie wspomnienie tego lata. Obiecałam sobie napisać kilka słów o naszych doświadczeniach z wypożyczeniem samochodu bo może komuś przydadzą się te informacje. Postanowiłam skorzystać po raz drugi z firmy Autoway Polska, bo chociaż miejscowych wypożyczalni jest bez liku, to nasz hotel stał na odludziu i miałam obawy co do otaczającej infrastruktury. Poprzednio wynajmowałam od nich samochód na Rodos i zagrało bez zarzutu. Na stronie internetowej znalazłam odpowiedni w góry Suzuki Jimny 4x4, z brezentowym nakładanym dachem i z klimatyzacją. Zamówienie przez internet, potwierdzenie wybranego modelu i terminu przyszło szybko, zaliczka i mamy auto. Na miejscu okazało się, ze wybrany termin idealnie pokrył się z dobrą pogodą na trekking. Wieczorem, dzień przed planowanym dostarczeniem samochodu, odebraliśmy telefon, że właściwie auto może być już podstawione do hotelu. Niestety, nie zapaliła mi się żadna lampka w głowie. Kilkakrotnie pożyczaliśmy auta z różnych firm i zawsze przekazanie odbywało się w ten sam sposób - najpierw spotkanie w recepcji, podpisanie papierów, przekazanie pieniędzy, potem wspólne oglądanie auta i odebranie kluczy. Tak więc bez żadnych obaw czekaliśmy w hotelowej recepcji. Miejscowy Grek okazał się opalonym Czechem. Miał na imię Mirek. W połączeniu z obsługą hotelu (czytaj wcześniejszy post) zaczęłam obawiać się czeskiej okupacji na Krecie. Mirek prowadzi firmę Prima Rent a Car i to z nią Autoway współpracowało. Podpisaliśmy umowę na wybrany samochód i wręczyliśmy pieniądze. Mirek zaproponował obejrzenie auta. Już idąc do samochodu zagadnął, że chce nam pokazać jak się ściąga dach. Na pytanie po co, bąknął, że przy braku klimatyzacji może się przydać (!!!) Na uwagę, że przed chwilą podpisaliśmy  i zapłaciliśmy za auto z klimatyzacją nie zrażony stwierdził, że wybrany model będzie miał dopiero następnego dnia wieczorem. Było ciemno, więc nie widzieliśmy detali samochodu. Rano już było jasne, dlaczego dostaliśmy auto w nocy. Na widok pojazdu naprawdę opadły nam szczęki - myślę, że został znaleziony na złomowisku. Brezentowy dach miał dziury wielkości piłki siatkowej, od środka porośnięty był grzybem, mocowania nigdzie nie trzymały, więc niczego nie można było zostawić w samochodzie. Ale prawdziwa jazda bez trzymanki zaczęła się po odpaleniu auta. Przy odgłosach agonii silnika oczywiście okazało się, że trzeba szybko zatankować, bo nie dojedziemy do najbliższego sklepu (to chyba nowa, czeska tradycja - zwykle  na starcie paliwa jest około połowy baku).  Droga do sklepu była prawdziwym koszmarem: samochód kompletnie nie trzymał się drogi, dachu nie można było rozłożyć, bo dziury wprawiały go w duże wibracje, więc jechaliśmy w palącym słońcu, przy jakiejkowiek prędkości powyżej 50 km na godzinę odgłosy silnika zwiastowały rychłą katastrofę. Byliśmy naprawdę przerażeni, bo zrobiliśmy 10 km a następnego dnia mieliśmy do pokonania około 150. Wykonałam telefon do przedstawicieli Autoway w Polsce i szybko dostałam obietnicę, że wieczorem otrzymamy wybrany model. Jakoż wieczorem grecki Czech z rozbrajającym uśmiechem dostarczył nam osobowe auto, model sportowy z niskim zawieszeniem (!) i powiedział, że będzie dobrze. Przestał się uśmiechać, kiedy dowiedział się, że rano jedziemy w góry do płaskowyżu Nida. Sytuacja była patowa. Terminu trekkingu nie chciałam przekładać ze względu na prognozę pogody. Jedyne co miał do zaproponowania, to wymianę aut o 6 rano na stacji benzynowej koło Heraklionu. Tak więc byliśmy zmuszeni jechać tym złomem około 100 km z prędkością 100 km na godzinę. Wierzcie mi, nie chcecie wiedzieć, w jakim stanie dojechałam na miejsce spotkania. Była to kreteńsko-czeska wersja teksańskiej masakry piłą mechaniczną (no może trochę przesadziłam ale tylko trochę). Zamówione auto okazało się  tylko nieco lepsze -  dziury w dachu były mniejsze, więc można go było rozłożyć i pojazd nie wibrował, była klimatyzacja i trochę lepiej samochód trzymał się drogi ale stan ogólny był żałosny. Zrealizowaliśmy naszą górską wycieczkę, po powrocie jednak obiecaliśmy sobie nie wsiadać do auta, chociaż był opłacony jeszcze jeden dzień.
Napisałam ten post głównie dlatego, że już dawno w naszych wyjazdach nikt nie próbował nas oszukać, więc moja czujność była trochę stępiona i po całej transakcji byłam w lekkim szoku. Rozumiem, że  firma Autoway nie odpowiada bezpośrednio za jakość usługi, ale bierze odpowiedzialność za kontrahentów i niestety do jej obowiązku należy znać jakość proponowanego taboru. Złego wrażenia nie zatarł nawet zwrot różnicy wypożyczenia samochodu na jeden dzień bez klimatyzacji (10 euro).
Jakie wnioski z ostatniego pobytu na Krecie? Przede wszystkim niezależnie od położenia hotelu jest wiele możliwości wypożyczenia samochodu - może nie być w okolicy sklepu, ale wypożyczalni będzie kilka. Ceny nie różnią się niczym od cen Autoway (sprawdziłam) więc deklarowanie wcześniej terminu wypożyczenia auta i dawanie zaliczki jest moim zdaniem niepotrzebne. Jeśli już skorzystacie z firmy w Polsce nigdy nie płaćcie przed obejrzeniem samochodu nawet jeśli nie spotkacie na swojej drodze Greka Mirka.  Z oczywistych względów nie polecam firmy Prima Rent a Car. Czeska wersja wypoczynku na Krecie zarówno logistycznie jak i kulinarnie nie przypadła mi do gustu a że jest to chyba lokalny koloryt więc raczej na południe wyspy nie wrócę. No i ostatecznie wyleczyłam się z opcji all inclusive. Jeśli kiedyś wrócę na Kretę to wyłącznie do małych, rodzinnych hoteli z typową kuchnią grecką.
Teraz już moją głowę zaprząta Boliwia, bo w czerwcu przyszłego roku planuję trekking po Andach. Czeka na mnie piękny sześciotysięcznik i sporo egzotyki. Na razie pozostaje praca, która jakoś idzie jeśli w wolnych chwilach żyje się oczekiwaną przygodą. Uwielbiam ten czas przygotowań i oczekiwania !

czwartek, 21 sierpnia 2014

Kreta 2014 - hotel Kakkos Bay

Czas wreszcie napisać kilka słów o wrażeniach z wypoczynku na Krecie. Po latach przywitało nas to samo lotnisko w Heraklionie i dużo większy tłum turystów. W drodze powrotnej mieliśmy problem wyrobić się z odprawą w dwie godziny i na strefę wolnocłową zostało nam jakieś 15 minut - po prostu obsługa lotniska nie była w stanie przerobić takiego natłoku ludzi, a że pracowała po grecku więc efekt był przewidywalny.
Z biura Itaka wybrałam hotel na południu wyspy nad morzem Libijskim. Szukałam jakiś apartamentów żeby spędzić czas po swojemu ale niestety w tej części Krety dominowały hotele i to wyłącznie z opcją all inclusive. Nie byłam tym zachwycona, ale cóż, w końcu zbieramy doświadczenia.  Nowe miało więc być nie tylko miejsce ale i sposób wypoczynku. Hotel Kakkos Bay położony  jest bezpośrednio nad morzem przy pięknej, małej zatoczce. Plaża z drobnymi kamykami, czysta. Parasole i leżaki bezpłatne, rozstawione w rozsądnej odległości. Bardzo przyjemnie. Sporym zaskoczeniem były pokoje - bardzo przestronne, dwupoziomowe. Na dole lodówka, kanapa ze stolikiem, szafy, łazienka, telewizor. Na górze antresola z wielkim łóżkiem i drugim telewizorem (w czasie mistrzostw świata w Brazylii niegłupie rozwiązanie).  Klimatyzacja cicha i sprawna.  Nie wiem czy taki układ miały wszystkie pokoje, nam było wygodnie, ale rodzina z małym dzieckiem mogłaby przeżyć przykre zaskoczenie, bo strome schody były mało bezpieczne. Pokoje czyste, codziennie sprzątane, jednak rano wiatr często przywiewał na naszą werandę insekty rozmiaru XXL. Mieszkaliśmy na parterze i widziałam, że ten problem dotyczył wszystkich na tym poziomie. Obsługa mocno nad tym debatowała, balkony była zamiatane, a ja miałam tylko nadzieję, że przywiało je ze śmietnika a nie z kuchni. I tyle jeśli chodzi o pochwały. Pozostaje jeszcze napisać coś o jedzeniu ale naprawdę brak mi słów. Po tylu latach samodzielnej aprowizacji na wczasach po prostu zapomniałam jak okropne może być hotelowe jedzenie. Lubię grecką kuchnię ale nie doświadczyliśmy jej w opcji all inclusive. We czwartki hotel organizował wieczór grecki więc tylko wtedy można było skosztować miejscowych potraw obowiązkowo przy "greckim pitoleniu" (które podobnie jak góralskie pitolenie wyraźnie zaburza przyjemność biesiadowania). Poza tym jakość potraw na poziomie hotelu klasy turystycznej. Smakowały mi tylko pomidory i oliwki. Reszta to masakra kulinarna, np. feta na śniadanie "typu greckiego" jak z Mlekovity, mięsa nie przyprawione, bez smaku, o jakości win, kawy czy soków owocowych nie wspomnę. W sumie to trudno się dziwić jakości serwowanych dań, bo CAŁA obsługa z małymi wyjątkami była czeska, podejrzewam, że kucharz też. Naprawdę każdy posiłek przygotowany przez Murzynów w Tanzanii była smaczniejszy niż to co przyrządzali w tym przecież czterogwiadkowym hotelu. Może rozpuścili mnie kucharze w hiszpańskich hotelach (szczególnie polecam La Vinuela w Andaluzji), może to wina opcji all inclusive (ćwiczyłam to pierwszy raz i nie mam porównania) ale uważam, że jakość posiłków była żenująca. Szczyt niechlujstwa obsługa osiągnęła przygotowując nam lunch boxy. Zgłosiliśmy w recepcji całodniową wycieczkę w góry i start o wschodzie słońca pytając o możliwość przygotowania prowiantu. Oczywiście, bez problemu. Pani w recepcji z powagą zapisała godzinę wyjazdu i numer pokoju oraz posiłek bezglutenowy dla Maćka. Miało to być jedzenie praktycznie na cały dzień. Pamiętałam fantastyczne torby z prowiantem odbierane w Hiszpanii przed trekkingami (naprawdę solidna dawka kalorii i spore urozmaicenie) ale po doświadczeniach kilku dni w tym hotelu po cichu spakowałam kabanosy, tuńczyka w puszce i chleb kukurydziany do plecaków. Jedzenie dostaliśmy w jednorazowych plastikowych pojemnikach zawiniętych w reklamówki więc nie było widać, co kucharz przygotował. Maćka pudełko było szczególnie ciężkie. Po trudnej drodze na płaskowyż Nida przed wspinaczką zasiedliśmy do śniadania i zaczęliśmy od opróżnienia hotelowych reklamówek. Naprawdę opadła mi szczęka. Mój pojemnik zawierał dwie cienkie kromki chleba, dwa plasterki mortadeli (bynajmniej nie toskańskiej), jajko i jabłko. Ale absolutnym hitem był pojemnik Maćka - dwie brzoskwinie, dwa pomarańcze i banan!!! Przygotowanie takiego prowiantu nie tłumaczy ani kac ani czarny humor kucharza, ale cóż, trzeba przyznać, że był to posiłek bezglutenowy (może nawet przyrządzony ze specjalnie wyselekcjonowanych produktów z ekologicznych upraw greckich).
Jeszcze tylko parę słów o pogodzie. Spodziewaliśmy się słońca i może trochę wiatru, jak to na wyspie. Okazało się, że południe wyspy jest dużo bardziej wietrzne niż północ. Co kilkanaście dni przychodzą 2-3 dni tak silnych wiatrów, że uniemożliwiają plażowanie. Na 10 dni spędzonych na Krecie trzy ostatnie to prawdziwe tornado. Tylko dzięki korzystnej budowie zatoczki mogliśmy siedzieć pod klifem na plaży i nie były to dni stracone. Ostatniego dnia plaża została zamknięta i mogliśmy oglądać z tarasu zniszczenia dokonane w nocy przez wiatr - powyrywane parasole, połamane stoły i.t.p. Podobno w okresie czerwca/lipca jest to regułą i chyba każdy turnus choć raz doświadcza takich anomalii. Może nie za każdym razem z taką demolką.









wtorek, 22 lipca 2014

Timios Stavros (Mount Ida) 2014

O wypoczynku na Krecie powoli zapominam. Było to parę dni totalnego leniuchowania na plaży z czarnymi kryminałami w ręce. Kilka uwag o "Krecie po latach" napiszę w następnym poście, a dzisiaj obiecany trekking. Po zapoznaniu się z prognozą pogody wybraliśmy sobotę 28 czerwca na dzień wycieczki, potem miało być chłodniej, wietrzniej, z możliwym zachmurzeniem.  Pobudka przed 5 rano (zaczynam na wczasach popadać w rutynę) i w drogę. Niestety, tym razem nie było autostrad i mieliśmy osobliwe auto (o tym też napiszę) więc około 150 km odcinek pokonywaliśmy ponad 3 godziny. Do Heraklionu jakoś szło, ale potem trzeba jechać w głąb masywu górskiego Idi (Oros Idi), zwanego też Psiloritis. Droga jest słabo oznakowana, w jednym miejscu pobłądziliśmy (zjazd w Anogii - podobno tam wszyscy błądzą a GPS się nie popisał). Trzeba było trochę pokręcić kierownicą więc widoki po drodze jak zwykle nie dla mnie (żołądek dawał o sobie znać). Zgodnie z wszystkimi zaleceniami wypożyczyliśmy jeepa, bo podobno tylko nim można dojechać na płaskowyż Nida (1400 m n.p.m.), ale po przebyciu tej trasy mam wątpliwości, czy jest to bezwzględnie konieczne. Koniec drogi asfaltowej to parking przed tawerną, gdzie według  przewodnika Pascala ,,Tawerna Nida oferuje obfite tradycyjne dania oraz pokoje do wynajęcia. Często zatrzymują się w niej turyści wędrujący po okolicznych górach''. W tawernie około 9 rano nie było żywego ducha, budynek sprawiał wrażenie opuszczonego. Na szczęście w sprawie prowiantu zwykle liczę tylko na siebie więc nie byłam specjalnie rozczarowana. Śniadanie zjedliśmy przed budynkiem i jakoś po 9 ruszyliśmy w drogę.
Trekking tym razem opracował mój mąż ale na greckie oznakowanie nie ma mocnych. Wejście na szlak to odbicie w lewo na trzecim zakręcie kamienistej ścieżki, ale mieliśmy spore trudności z określeniem, który zakręt jest trzeci! Oczywiście byliśmy zupełnie sami (zaczynam się już do tego przyzwyczajać). W końcu odkryliśmy odpowiednią tablicę z nazwą szczytu i  podaniem czasówek. Co można powiedzieć o samej wspinaczce? Mnie najbardziej przypominała wejście na Mulhacen w górach Sierra Nevada - WIELKA KAMIENNA PUSTYNIA. Już początek szlaku zapowiadał pustkowie: skąpa, niska roślinność i ani żywego ducha. Jedyne pozytywne zaskoczenie tego trekkingu to całkiem dobre oznakowanie czerwonymi kropkami na całej długości od wspomnianej tablicy - rzadkość u Greków. Pierwsze dwie godziny marszu to dość ładne podejście pośród zanikającej roślinności. Niestety, w przeciwieństwie do innych gór Grecji (Olimp czy Ataviros) wysokość nie dawała tutaj spodziewanej ochłody. Słońce prażyło niemiłosiernie (szlak cały czas nasłoneczniony - zero cienia), praktycznie nie wiało (jedynie okresowo krótkotrwałe podmuchy). Na wyspie spodziewałam się silnego wiatru, ale to widocznie nie był ten dzień. Szło się więc ciężko. Po dwugodzinnej wspinaczce niestety trzeba zejść nieco w dół co wiąże się z utratą wysokości. Doszliśmy do punktu, w którym zaczyna się krótsza droga na szczyt (około 2-2,5 godziny). Stały tam samochody co dawało nadzieję na jakieś spotkania. Duże znaki zapytania w moich oczach wymusiły komentarz, że to słabo oznakowana droga terenowa wymagająca dużego samochodu. I tyle.
Druga część wspinaczki dłużyła się niemiłosiernie. Cały czas zdobywaliśmy wysokość, ale szliśmy sami, w upale a góry z kapliczką ciągle nie było widać.  Za każdym kolejno zdobytym grzbietem mieliśmy nadzieję zobaczyć nasz cel i spotykało nas kolejne rozczarowanie. Gdzieś w połowie drogi zrozumiałam, że kije nie będą mi potrzebne i zostawiłam je w charakterystycznym miejscu pod skałą z zamiarem zabrania w drodze powrotnej. W trzeciej godzinie marszu zaczęliśmy mijać stada kóz i owiec wypasanych na tych terenach co pozwoliło mi zrozumieć największe niemiłe zaskoczenie tego trekkingu - niezliczone ilości owadów krążące na szlaku. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką ilością much powyżej 2000 m n.p.m.(!!!), ale tutaj marsz miejscami przypominał slalom między kozimi bobkami. Po prawie trzech i pół godzinach marszu zaczęłam podejrzewać, że może szlakiem E4 idziemy na drugi koniec wyspy i dojdziemy do gór Lefka Ori. Postanowiliśmy dać sobie ostatnią godzinę i właśnie wtedy zza kolejnego grzbietu zobaczyliśmy upragniony szczyt z kapliczką i całkiem sporą grupą turystów.
Dotarcie na szczyt Timios Stavros (Święty Krzyż) zajęło nam nieco ponad 4 godziny. U celu przywitała nas kamienna kapliczka, krzyż, dzwon (każdy wchodzący obwieszczał nim swoje przybycie) i szkielet jakiegoś zwierzęcia wielkości psa. Zaskoczeniem była studnia z której można korzystać, jeśli na szlaku braknie wody. Spora grupka turystów w różnym wieku (to ci z krótszej trasy) okupowała wąski pasek cienia przy kapliczce. Z lunchu zrezygnowałam zajęta nieustannym odganianiem much i różnych bąków, chociaż znajdowaliśmy się na wysokości 2456 m n.p.m. Widoki przy tak ładnej pogodzie obejmują między innymi południowy zarys wyspy, Morze Libijskie z otaczającymi wysepkami. Robi wrażenie, choć już coś podobnego oglądałam na Rodos.
Powrót tą samą droga zajął nam niecałe 4 godziny. Spotkały nas dwie niespodzianki. Pierwsza to brak kijków. Nigdy w życiu nie sądziłam, że coś mi może zginąć w Grecji, na dodatek jeszcze w tak nietypowych okolicznościach. Druga to nadzwyczajny ruch na trasie w godzinach popołudniowych - minęliśmy baaardzo rozciągniętą grupę turystów (dużo dzieci) idących z namiotami i śpiworami w kierunku szczytu. Około trzydziestu osób. Chyba planowali nocleg w górach, ale nie było okazji pogadać. Oni też ćwiczyli krótszą wersję wspinaczki, więc myślę, że jest to najbardziej popularna trasa wśród Greków. Szkoda tylko, że informacja o niej jest tak dobrze skrywaną tajemnicą. Oczywiście swoich kijków nie spotkałam.  Byliśmy na parkingu przed 18, nasze auto nadal stało samotnie, tawerna ciągle zamknięta na trzy spusty.
Trekking bez trudności, ale nie powinno się go lekceważyć z racji długości trasy (z płaskowyżu Nida 20 km w obie strony), dużego nasłonecznienia (konieczne okrycie na głowę, kremy z filtrami), upału (pamiętać o zapasie wody; mieliśmy 1,5 litra na osobę i było to na styk). Planując wycieczkę trzeba wziąć pod uwagę  dość uciążliwy dojazd, najlepiej jeśli wypoczywa się niedaleko Heraklionu. Ale jak widać nawet z południa wyspy też da się to zrobić. Plusy - dobre oznakowanie, panorama ze szczytu. Minusy - góry przeciętnej urody, chmary owadów psujące lunch nawet na szczycie. W sumie interesujące urozmaicenie plażowania na Krecie.





























środa, 25 czerwca 2014

25 czerwca

Po wyprawie do Afryki czas na parę dni leżakowania na plaży i czytania kryminałów. Wybrałam Kretę, bo już kiedyś z dziećmi zwiedziłam ją bardzo dokładnie, w związku z czym nie będą mnie kusiły żadne wycieczki. Żeby jednak nie było całkiem to samo znalazłam hotel na południu wyspy nad Morzem Libijskim - tą część Krety znam najsłabiej. Jak się domyślacie nie wytrzymam tygodnia na leżaku więc poszperałam w internecie i znalazłam dla nas idealne wyzwanie - zdobycie Timios Stavros (Mt. Ida) 2546 m n.p.m. Trekking niebanalny, prawie 20 km trasy oznakowanej po grecku (czyli idziemy praktycznie po bezdrożach). Znowu więc pakuję do samolotu buty górskie i plecaki. Relację zdam po powrocie.

niedziela, 15 czerwca 2014

Zanzibar 2014 - 6 i 7 lutego

To miał być deser na zakończenie wyprawy, taka wisienka na torcie. Czy był nim rzeczywiście? Uczucia po pobycie na wyspie mam mieszane. I nie chodzi o standard hotelu czy plaże - wszystko było jak z obrazka: w miarę komfortowy pokój z widokiem na ocean, biały piasek na prawie pustej plaży, szmaragdowy kolor wody. A jednak delikatne ukłucie zawodu pojawiło się zaraz po wyjściu z samolotu. Spodziewałam się zobaczyć piękną, egzotyczną wyspę, a najbardziej egzotyczne były slamsy ciągnące się wzdłuż głównej drogi przez całą wyspę. Organizacja pobytu przez miejscowego przewodnika była bez zarzutu, niewielki bus zawiózł grupę na miejsce ale widok na "zabudowania" za szybą lekko mnie załamał - jakbyśmy patrzyli na niekończące się rzędy wychodków i tym razem nie były one nawet pomalowane. Zanzibar jest chyba w całości islamski (przynajmniej takie miałam wrażenie) i niestety decyduje to o charakterze ubóstwa - wydawało się, że wszechobecny bród i bałagan nikomu nie przeszkadza, bose dzieciaki pukały w szybę wołając "...one dolar, one dolar..." - tego jednak na kontynencie nie doświadczaliśmy. Bus dowiózł nas na kraniec wyspy do niewielkiej wioski a nasze oczy robiły się coraz bardziej okrągłe, na szczęście otworzyły się żelazne wrota i wjechaliśmy w inny świat - powitała nas cywilizacja. Popołudnie spędziliśmy na plaży usiłując dojść do siebie po pierwszych wrażeniach i ciesząc się na czekające nas atrakcje.
Wybraliśmy dwie wycieczki: w  czwartek SAFARIBLUE (całodniowy rejs  kutrem wzdłuż wybrzeża, obserwacja lasów namorzynowych, pływanie z maską, lunch ze świeżo wyłowionych krewetek, kalmarów, ośmiornic i homarów), w piątek SPICE TOUR (wycieczka do plantacji przypraw). Obie propozycje ciekawe, spełniły nasze oczekiwania. W pierwszym przypadku to czysty relaks, wróciliśmy objedzeni, zmęczeni pływaniem, odurzeni wiatrem i słońcem. Plantacja przypraw to raczej  wycieczka edukacyjna ale naprawdę bardzo ciekawa. Sposób uprawy roślin, ich wygląd i zapach - widok egzotyczny i zaskakujący. Wróciliśmy do hotelu taksówką i byliśmy mile zaskoczeni komfortem jazdy: kierowca bardzo kulturalny, spokojnie i uważnie prowadził samochód, w porównaniu z kierowcami na safari duży plus. Mieliśmy dla siebie jeszcze całe popołudnie na plaży, mogliśmy cieszyć się ciepłym oceanem i wylegiwać na piasku. Rankiem w sobotę rozpoczęliśmy powrót do Polski.
Sama się zastanawiam skąd więc to rozdrażnienie na hasło Zanzibar. Chyba nałożyło się kilka rzeczy. W porównaniu z Tanzanią na kontynencie, gdzie obowiązywał TFT (Tanzanian Flexible Time) poczucie upływającego czasu na wyspie zupełnie nas rozwaliło (czas oczekiwania na posiłek to raczej godziny niż minuty), właściwie byliśmy zdziwieni kiedy transport na prom pojawił się prawie punktualnie. Za murami rezydencji rozciągały się slamsy, co skutecznie zniechęcało do jakichkolwiek wypadów. Nie czuliśmy się tam na tyle bezpiecznie żeby próbować własnych eskapad, nawet spacer wydawał się być oznaką nieodpowiedzialności. Każdy przejazd obfitował w seryjne zatrzymywania przez policję, która niezmiennie liczyła na łapówki. Na kontynencie też to ćwiczyliśmy, ale w Zanzibarze rozmawiał z nami policjant trzymając zwitek banknotów  w ręce (!), nawet nie próbując zachować pozorów. Odniosłam wrażenie, że może Afryka wolna jest od powszechnie znienawidzonych i wyśmiewanych procedur europejskich, ale za to na pewno  zniewolona jest przez procedury korupcyjne. W sumie to nie wiem co lepsze. Ostatni zgrzyt pojawił się w czasie wymeldowywania z hotelu. Nasze posiłki w Amaan Bungalows obejmowały śniadania w formie bufetu i kolację zamawianą z karty. Przewodnicy ustalili z obsługą, że możemy zamawiać WSZYSTKO z menu do 30 tysięcy Szylingów tanzańskich, kwoty powyżej musimy regulować indywidualnie. Po każdym posiłku podpisywaliśmy się pod rachunkiem, każdy wiedział, o ile przekroczył zalecany limit. Wszyscy starali się maksymalnie wykorzystać nieprzydatną w kraju lokalną walutę wymienioną już wcześniej. Wymeldowując się z hotelu miałam przygotowane trzy tysiące szylingów (moje ostatnie tanzańskie pieniądze), pozostali uczestnicy wyprawy również przychodzili z odliczonymi kwotami. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy rachunki pokreślone, pomazane, na podstawie których uśmiechnięta pani w recepcji podliczała konieczne dopłaty. Mnie wyszło coś 78 tysięcy, pozostali też byli w lekkim szoku. Niespeszona obsługa cierpliwie tłumaczyła, że poza limitem były napoje, desery i coś tam jeszcze, podopisywane bazgroły na rachunkach zupełnie ich nie deprymowały. No ale niestety trafili na Polaków. Spokojnie oświadczyliśmy, że zupełnie nie pojmujemy z jakiego klucza liczone są dopłaty i czekamy na naszego lidera. Mateusz po krótkiej dyskusji także nie okazał zrozumienia i czekaliśmy na miejscowego guide. Voj przyjechał, nastąpiła ostra wymiana zdań (przy czym głośniej krzyczał nasz przewodnik), kazał nam pakować rzeczy do auta i wsiadać. Wyjechaliśmy nie regulując żadnej opłaty. Tak więc hotel nie tylko nie zarobił ale przez swoje przekręty jeszcze stracił. W drodze na prom Voj odebrał jeszcze wiele telefonów ale zdawał się nimi zupełnie nie przejmować. Cała ta sytuacja wzbudziła jedynie naszą wesołość, ale pomyślałam co by było, gdybyśmy podróżowali sami bez wsparcia przewodników. Czy na koniec byłoby równie wesoło, bo coś mi mówi, że nie wypuścili by nas bez uregulowania rachunku na swoich zasadach, a wzywanie policji nie miałoby przecież żadnego sensu. Pewnie takie doświadczenia można zdobyć w wielu krajach i gdybyśmy zaczynali wyprawę od Zanzibaru nasze postrzeganie tamtejszych klimatów byłoby może mniej surowe, a nasza cierpliwość mniej sponiewierana. Był to jednak koniec naszej przygody w Afrycie i byliśmy już nieco zmęczeni więc Tanzanię kontynentalną będziemy po prostu wspominać cieplej.