Wtorek był naszym pierwszym dniem akcji w górach. Już na śniadaniu czuć było lekkie podekscytowanie przed czekającą nas przygodą. Wszyscy sprawnie spakowali potrzebny ekwipunek - podręczne plecaki i duży bagaż dla tragarzy (my mieliśmy worki transportowe, większość po prostu duże plecaki). Reszta rzeczy potrzebnych na safari i Zanzibar została przechowana w hotelu w torbach i walizkach. Chociaż Ricci i wszyscy znawcy tematu uprzedzali nas, że obowiązuje tu specjalna strefa czasowa - TFT (Tanzanian Flexible Time) to niecierpliwie wyglądaliśmy godziny odjazdu. Każdy po prostu jak najszybciej chciał zmierzyć się z górą. Trzeba było jednak zachować spokój i mile się uśmiechać do naszych przewodników i tragarzy - nikomu się nie spieszyło i nikt nie trzymał się zaplanowanych czasów. Z pokorą więc czekaliśmy przy hotelowej recepcji na załadowanie busa a potem transport do bramy Parku Narodowego Kilimandżaro w wiosce Machame. Myli się ten, kto myśli, że oznaczało to rychły początek marszu. Wyładowanie i rozdział bagaży, potem procedura rejestracji (wcale nie taka krótka - każdy indywidualnie musiał wpisać się do książki łącznie z numerem paszportu) a na koniec lunch. Miałam wrażenie, że nasza grupa wyruszyła jako ostatnia gdzieś około 13. Prowadził nas Hamadi wraz ze swoimi przewodnikami, a ponieważ robi to kilka razy w miesiącu, więc raczej nie było obawy, że nad czymś nie panuje. Pierwszy dzień trekkingu to około 15 km marszu przez las deszczowy. Droga łatwa, pogoda słoneczna, jednak z powodu sporej wilgotności mimo wolnego tempa chyba wszyscy przepociliśmy koszulki. Raz po raz ciekawie zerkaliśmy na boki licząc na spotkanie z jakąś zwierzyną ale nie spotkaliśmy nawet komarów. W miarę trwania marszu poznawaliśmy cykl zmian pogody na Kilimandżaro: ranek zawsze w słońcu, potem powoli nadciągają chmury i wieczór znów pogodny. Tak więc dotarliśmy do Obozu Machame już w kurtkach z powodu pokrapującego deszczu. Znowu rejestracja i czas poznać nasze obozowisko. Widać było z daleka napis 4Challenge, dwuosobowe pomarańczowe namioty i zielony namiot-jadalnię, wszystko ustawione pośród drzew czekało na nas przygotowane. Miejsca nie za dużo, wokół nas obozowały inne zespoły, wszędzie rozbrzmiewał wielojęzyczny gwar. Próbowaliśmy zorientować się w terenie, bo zrobiło się dość późno, zmrok zapadał szybko a trzeba było jeszcze zlokalizować najbliższą toaletę. Po obejrzeniu toalety przenieśliśmy swoje zainteresowania na okoliczne zarośla. Powoli wszyscy zamykali się w namiotach próbując zasnąć. Nie wierzyłam, że właśnie spędzam noc na wysokości 3000 m n.p.m. Taki poziom w Europie dawał mi się już we znaki, tutaj zupełnie nie miałam poczucia zaliczonej wysokości - czułam się świetnie, noc nieco wilgotna ale nie bardzo zimna. Długi rękaw i ciepły, puchowy śpiwór wystarczyły. A na koniec nagroda - przestało padać i kiedy wyszłam w nocy z namiotu spojrzałam w górę i zobaczyłam niebo, jakiego nigdy w życiu nie widziałam: rozgwieżdżone do granic możliwości z pięknie zarysowaną Drogą Mleczną. Prawdziwa magia!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz