sobota, 5 kwietnia 2014

Kilimandżaro 2014 - 1 lutego (Barafu Camp, Stella Point, Uhuru Peak, Mweka Hut)

Po kilku godzinach snu usłyszeliśmy znajome nawoływania  - a więc to już, nareszcie czas ataku szczytowego. Wszyscy chyba dość niecierpliwie wyczekiwali tej chwili, teraz wiem, że niekoniecznie trzeba się śpieszyć - każdy dzień ma do zaoferowania wiele i trzeba tę górę smakować powoli od samego początku. Przed nami był najważniejszy i najtrudniejszy dzień trekkingu: najpierw marsz na szczyt (różnica wzniesień około 1300 m, dystans 7 km, czas 7-8 godzin), potem zejście w dół (różnica około 2800 m , dystans 28 km, czas 7-8 godzin). W sumie do przejścia około 35 km w 16-18 godzin!!! Wstałam z niezłym samopoczuciem i w zdecydowanie bojowym nastroju. Miałam wrażenie, że nie było jakoś bardzo zimno, niespecjalnie wiało, niebo bezchmurne chociaż księżyc niestety prawie w nowiu. Postanowiłam wszystkie rzeczy ubrać od razu, żeby w drodze nie tracić czasu na przebieranie: warstwa pierwsza - merinos, potem bluza streczowa, sweterek puchowy i kurtka z gore-texu, na dół spodnie streczowe, na to zewnętrzne spodnie chroniące przed wiatrem i deszczem. Ciepła czapka z windblockiem, ciepłe z podwójnej warstwy skarpety i rękawiczki. Łapawice schowałam do plecaka. Lekki posiłek zjedliśmy w mesie podczas gdy nasze termosy napełniono gorącą herbatą. Po kieszeniach upchałam leki i suplementy, zabrałam jeszcze owsiane ciasteczka (zachęcona jak do tej pory niezłym apetytem) i około północy wyruszyłam z grupą na szczyt.
Po pierwszych 100 metrach objawy choroby wysokościowej niespodziewanie zaatakowały mnie z niezwykłą siłą - nie miałam bólów głowy, ale osłabienie i okropne nudności pojawiały się falami przy każdym dłuższym kroku. Już w powrotnej drodze zorientowałam się dlaczego - początek trasy to ulubione przeze mnie w niższych górach bloki skalne, tutaj jednak okazały się dla mnie zgubne. Pożądane na tej wysokości bardzo wolne poruszanie niestety było nie do zrealizowania, bo już sama wysokość  skały determinowała wielkość kroku. I na nic się zdało wolne tempo marszu. Po każdym wyższym stopniu skalnym czułam jak herbata wypita wcześniej niebezpiecznie zawraca. Na dodatek szybko okazało się, że wspinaczka nieźle rozgrzewa i ubrałam się stanowczo za grubo. Dyszałam jak parowóz, miałam cholerne nudności a z powodu kompletnych ciemności nie wiedziałam, jak długo będziemy szli tego typu drogą. Grupa się rozciągnęła, ale ja zdecydowanie zaczęłam zostawać w tyle. Maciek solidarnie mi towarzyszył, choć on aż tak bardzo nie cierpiał. Przewodnicy czujnie nas pilnowali i na stałe asekurowało nas dwóch Tanzańczyków. Odstawanie od grupy bardzo deprymuje i myślę, że jest główną przyczyną decyzji o zawróceniu. Gdybyśmy szli sami, nie byłoby się z kim porównywać, bo zasadniczo przewodnicy przyjmują tempo turysty. Trochę wkurzało, że dopadły mnie objawy choroby wysokościowej, ale ani przez moment nie zamierzałam się poddać. Myślałam, że po prostu zajmie mi to trochę więcej czasu. Kiedy stopnie skalne zdawały się nie mieć końca postanowiłam wesprzeć wcześniej zażyte homeopatyczne dawki Diuramidu dawką zalecaną w ulotce i silnym lekiem przeciwwymiotnym. Parę łyków herbaty i znowu marsz. Jakoż wkrótce skały ustąpiły miejsca szutrowi wulkanicznemu nocą szczęśliwie zmrożonemu. Wąską ścieżką ostro pod górę można było teraz iść naprawdę noga za nogą. Wcześniej zażyte dopalacze zaczęły działać - ustąpiły nudności, oddech był lżejszy i zaczęło mi się iść naprawdę świetnie. Utrzymując stałe tempo marszu wkrótce dogoniliśmy naszą grupę, minęliśmy ją i powoli zaczęliśmy wyprzedzać. Przewaga zrobiła się spora a mnie szło się jak na skrzydłach. Przewodnicy z poszczególnych grupek wesoło pokrzykiwali do siebie. Trzeba przyznać, że nasz lider przeżywał trudne chwile. Bardzo mu zależało, żeby wszyscy stanęli na szczycie, więc biegał wzdłuż szlaku wspierając wszystkich uczestników. Był z nami kiedy zostaliśmy z tyłu, dogonił nas, kiedy wyrwaliśmy do przodu, doglądał, czy wszystko w porządku i czy można jakoś pomóc - nie wiem, skąd miał tyle sił. Mąż nieśmiało zwracał mi uwagę, że niebezpiecznie przyspieszyłam, ale mnie się zdawało, że ciągle idę tym samym krokiem. Chyba jednak nie miałam racji, bo jakoś w połowie drogi mój przewód pokarmowy znowu się odezwał. Jak później się dowiedziałam, większość osób wcześniej czy później dopadły sensacje jelitowe, więc chyba należy je zaliczyć do objawów choroby wysokogórskiej. Na szczęście z powodu nieprzeniknionych ciemności nie było to bardzo krępujące - wystarczyło trochę zejść ze ścieżki, wyłączyć czołówkę i było się niewidocznym (chyba), jednak wyraźnie opóźniało marsz. Tak więc znowu spotkaliśmy się z grupą, która powoli nas wyprzedziła. Akurat samotność w tej sytuacji była dla mnie bardzo pożądana. Sensacje jelitowe powoli ustąpiły, ale bałam się cokolwiek pić i jeść w obawie przed nawrotem dolegliwości. Tempo marszu wydawało się tak wolne, że nie zdawałam sobie sprawy z utraty sił i zapotrzebowania na kalorie. Dopiero chwianie się na boki i mroczki przed oczami przypomniały o groźbie hypoglikemi. Uratowały mnie wysokoenergetyczne tabletki do ssania, Maciek miał swoje żele dla biegaczy i wtedy też zażył Diuramid z powodu narastającego bólu głowy. Wchłonęły się szybko, nie obciążając specjalnie przewodu pokarmowego. W miarę odzyskaliśmy siły i od tego momentu baaardzo wolnym tempem, naprawdę noga za nogą pokonywaliśmy kolejne metry. Nie wiedziałam, jak ocenić swoją kondycję psychiczną i fizyczną dopóki nie spotkaliśmy grupki Francuzów. Wraz z przewodnikiem pochylali się oni nad młodą dziewczyną leżącą na ziemi, która w mojej ocenie nie była całkiem przytomna. Zupełnie bezwładne ciało leżało na ziemi a towarzyszący wspinacze próbowali ją cucić, rozgrzewać, okrzykami zachęcali do wstania. Dziewczyna była jednak całkiem wylogowana i moim zdaniem wymagała szybkiego zniesienia na dół. Miejscowy przewodnik był zupełnie spokojny (pewnie widział niejedno) i sprawiał wrażenie, że panuje nad sytuacją. Minęliśmy ich więc dalej mozolnie wspinając się do góry. Ostatnie dwie godziny przed świtem były najtrudniejsze. Przede wszystkim zrobiło się wtedy najchłodniej, temperatura wyraźnie spadła i dało się to odczuć - marsz już tak nie rozgrzewał, trzeba było częściej przystawać dla wyrównania oddechu i wyciągnąć łapawice. Tempo nadawał Ajuba (nasz przewodnik), co kilkadziesiąt metrów przystawał powtarzając: "oddychamy, oddychamy...". Zatraciłam zupełnie poczucie czasu, oczy same zaczęły się zamykać i opierając się na kijach zaliczałam krótkie drzemki. Dopadło mnie bowiem całkiem nowe doświadczenie - zniewalająca SENNOŚĆ. Na to zupełnie nie byłam przygotowana, ale też nigdy nie maszerowałam sześciu godzin w zupełnych ciemnościach. Strasznie trudno dyscyplinować umysł przy tak skąpych bodźcach wzrokowych i słuchowych. Tak więc już nie wyczerpanie, duszność, ochłodzenie czy ból głowy były problemem ale senność, która powodowała, że zasypiałam w czasie marszu. Starałam skupić się na butach Ajuby idącego przede mną, ale szło mi kiepsko i zdarzało się, że maszerowałam prosto (chyba z zamkniętymi oczami) podczas gdy on skręcał za ścieżką. W takich momentach chciało mi się śmiać, ale wszelką mimikę utrudniał chłód i jakieś nieskoordynowane grymasy twarzy mogłyby wystraszyć przewodników. Żałowałam wtedy, że szukałam suplementów wysokoenergetycznych bez kofeiny. Nie wiem, czy coś więcej powalczyłabym z sennością, ale być może byłaby to jakaś szansa. Rozbieranie i ubieranie łapawic, ściąganie plecaka i otwieranie termosu było coraz dłuższe, więc coraz rzadziej piliśmy herbatę. Grupa mocno rozciągnięta była niedaleko przed nami, bo przewodnicy od czasu do czasu nawoływali do siebie. W pewnym momencie zorientowałam się, że zaczynam rozróżniać kształty, spoglądając w górę już widziałam zarys Stella Point. Przewodnicy gratulowali nam pierwszego osiągnięcia, a ja zaczęłam się denerwować, bowiem oprócz stanięcia na szczycie Kili miałam jeszcze jeden cel - utrwalić kamerą wschód słońca. Do krawędzi krateru było jeszcze trochę, a tu już zaczął pojawiać się na horyzoncie jaśniejszy pasek. Nerwowo oglądałam się za siebie, bo wiedziałam, że tutaj ognista kula słońca pojawia się bardzo szybko. W obawie przed przegapieniem tego najważniejszego momentu usiadłam z mocnym postanowieniem zarejestrowania świtu. Jak się szybko okazało nie było to takie proste. Wieki trwało zdjęcie rękawic i wyjęcie kamery. Próbowałam filmować z ręki ale drżenia spowodowane zimnem były nie do opanowania. Ułożyłam kamerę na kolanie lecz podrygiwania nóg też nie mogłam zatrzymać. Ujęcie się przedłużało, ja już prawie skostniałam a przewodnicy niecierpliwie  przytupywali nogami. Słońca ciągle nie było a zarysowujący się pasek na wschodzie był za słaby, żeby cokolwiek zarejestrować. Dałam więc spokój. Pochowałam sprzęt, ubrałam rękawice i w drogę. Ale i tak co chwilę oglądałam się za siebie gotowa w każdym momencie przerwać marsz i wyciągnąć kamerę. Na pokrzykiwania naszych przewodników nie było już odpowiedzi - znaczy grupa poszła dalej. Jasno zrobiło się rzeczywiście szybko, tuż przed osiągnięciem krawędzi krateru. Senność ustąpiła od razu, zrobiło się cieplej. Przy Stella Point (5685 m n.p.m.) mogłam sobie już pozwolić na długie ujęcie wschodzącego słońca, fotki przy tablicy i ciepłą herbatę. Przewodnicy pytali czy idziemy dalej - dla mnie było to oczywiste. Byli bardzo pomocni ale też nieco nachalni - nieustannie chcieli zabierać mój plecak, prowadzić mnie za rękę i.t.p. Mieli wielką potrzebę zasłużenia na dodatkowy napiwek, a niepotrzebnie, bo i tak postanowiliśmy nagrodzić naszych przewodników, kiedy w świetle dziennym zobaczyliśmy ich ubranie i buty (zgroza). Pozostałe 200 metrów różnicy wysokości do szczytu pokonaliśmy wolno, co chwila stając dla wyrównania oddechu, ale bez specjalnych kłopotów i w sumie w niezłej kondycji. Tuż pod szczytem minęliśmy naszą grupę już wracającą w dół - przybiliśmy piątki i pogratulowaliśmy sobie sukcesu. W sumie to miny mieli nietęgie, a coś mi mówiło, że ja też pewnie przypominam zoombie. Na dachu Afryki stanęliśmy o 7.50, 25 minut za główną grupą. Nasz lider - Mateusz Waligóra oczywiście czekał na nas i dzięki niemu mamy fajne fotki. Przewodnicy odtańczyli taniec radości, my podziwialiśmy lodowce Kilimandżaro. Było przyjemnie ciepło i poza upartymi Niemcami, którzy koniecznie iphonem przy oślepiającym słońcu chcieli sobie zrobić pamiątkowe zdjęcia (jakoś dziwnie im nie wychodziło!?) nie mieliśmy konkurencji pozując przy tablicy na Uhuru Peak (5895 m n.p.m.).
Czas się było pożegnać z górą i rozpocząć schodzenie. Po jakiś może stu metrach przypomniałam sobie przestrogę o zabezpieczeniu przed poparzeniem i posmarowaliśmy twarze kremem z filtrem 50, jednak nawet tak krótki moment wystarczył, żeby nasze nosy czas jakiś wyraźnie się wyróżniały. Miałam twarde postanowienie nakręcić dużo materiału filmowego przy schodzeniu, bo w sieci nie znalazłam wielu ujęć z tego etapu trekkingu, ale kiedy ponownie stanęliśmy na krawędzi krateru zrozumiałam dlaczego. W oślepiającym blasku słońca widać było w całej okazałości ścianę, którą z takim mozołem pokonywaliśmy w nocy i obóz Barafu Camp prawie w zasięgu ręki. Oczywiście było to tylko złudzenie optyczne bo powrót do naszych namiotów to około 3 godziny. Widzieliśmy osoby schodzące po ścianie i tumany kurzu, które wzbijał każdy zrobiony krok. To co w nocy było całkiem zmrożone w blasku słońca stało się kupą piargu, pyłu i kurzu.  A więc miało być jak w muzeach włoskich: "no photo, no film". Czym prędzej pochowaliśmy głęboko do plecaków nasz sprzęt fotograficzny i rozpoczęliśmy bieg w dół. Piszę bieg, bo stopień nachylenia ściany praktycznie uniemożliwiał powolne schodzenie. Bałam się tego etapu drogi ale solidne przygotowanie wytrzymałościowe pozwoliło nam utrzymać dobre tempo marszu. Zrobiliśmy jeden postój dla zdjęcia ciuchów (zrobiło się bardzo gorąco), napicia się cudownie zimnej wody i rozdania ciasteczek owsianych (tak jak myślałam nie zjadłam ani jednego). Minęliśmy nawet kilku członków naszej grupy dla których widocznie schodzenie było trudniejsze niż wchodzenie. Mateusz jako bardzo odpowiedzialny lider został z Ajubą dla asekuracji tych, którzy szli wolniej i wydawali się być już bardzo zmęczeni. Tak jak obiecywał szedł z ostatnimi uczestnikami trekkingu. My już tylko w asyście jednego przewodnika dość szybko zeszliśmy do obozu. Z zaciekawieniem oglądałam ostatni odcinek drogi, już nie piarg tylko skały, te same, które w nocy tak dały mi popalić. Teraz były miłym wytchnieniem od pyłu i kurzu. Podziękowaliśmy naszemu przewodnikowi, także oczekiwanym tipsem i w dobrych humorach, średnio sponiewierani usiedliśmy przy namiotach. W momencie zostaliśmy otoczeni przez tragarzy oferujących napoje, pomoc w rozbieraniu, trzepanie butów - jednym słowem full serwis. Staraliśmy się bardzo grzecznie odmawiać albowiem nie potrzebowałam pomocy a limit napiwków uważałam za wyczerpany. Cudownym przeżyciem było złożenie organizmów na śpiworach - delektowaliśmy się pozycją horyzontalną choć o dziwo zupełnie nie chciało się  spać. Czasu nie było dużo, bo czekał nas jeszcze lunch i spakowanie worków.  Jakoś po godzinie 13 ruszyliśmy w dół. Początkowo w promieniach słońca, potem jak zwykle przyszły chmury, przez moment nawet trzeba było wyciągnąć kurtki przeciwdeszczowe, bo po raz pierwszy w czasie całej wyprawy spadł deszcz (Hamadi rozłożył parasol). Dolina Mweka przywitała nas słońcem, w obozie (3100 m n.p.m.) jak zwykle czekały już rozłożone namioty, z kuchni dochodziły miłe zapachy. Moje kolana wytrzymały ten dzień nadzwyczajnie, w sumie schodzenie było dla mnie przyjemniejsze niż wchodzenie co było kompletnym zaskoczeniem. Mogę śmiało powiedzieć, że wycior był w granicach rozsądku. Zasypiałam marząc o gorącym prysznicu i dużym steku.

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz