czwartek, 27 sierpnia 2015

Boliwia 2015 - 10 czerwca (La Paz, laguna Chiarcota)

Zaczynamy przygodę w górach! Pobudka o 7 - kręgosłup nieźle, ale ból głowy (piąty dzień) zaczynał wyprowadzać mnie z równowagi. Moja wola zażycia Diuramidu dopiero przed atakiem szczytowym zaczęła powoli słabnąć. Ostatnie pakowanie, krótka narada po śniadaniu i w drogę. Przyjechał po nas nawet spory bus z agencji Huayna Potosi - podobno najstarszej i najlepszej, rekomendowanej już nie wiem przez kogo. Duże bagaże zostały wrzucone na górę, my z plecakami na styk zmieściliśmy się w środku. Wydawało się być całkiem wygodnie. Ciekawy był ten przejazd przez budzące się miasto. Jako że sporo staliśmy w korkach był czas na nienachalne przyglądanie się ludziom, pojazdom, sklepom. Trafiliśmy na dzień targowy co dało dodatkową okazję na podglądanie zwyczajów kupujących i sprzedających - a handlowano tam WSZYSTKIM.
Pierwszym przystankiem była wypożyczalnia sprzętu należąca do tej samej agencji. Pierwotnie mieliśmy przymierzać sprzęt na pierwszym spacerze po La Paz ale jakoś ten pomysł upadł i uzgodniono mierzenie tuż przed trekkingiem. Nie była to najszczęśliwsza decyzja. Przede wszystkim była to ogromna strata czasu.  Kiedy pojawiliśmy się w środku grupa Japończyków właśnie wybierała kompletny ekwipunek na wyprawę w góry. Potrzebowali wszystkiego - śpiworów, butów, uprzęży, kurtek. Ciężko było patrzeć na stan tych rzeczy. Japończycy zresztą też mieli strach w oczach. My mogliśmy tylko stać i podziwiać,  jakie dziadostwo właściciel im wciska. A czas płynął. W naszej grupie każdy potrzebował czegoś innego i były to pojedyncze rzeczy. Większość jednak nie przywiozła ze sobą skorup i liczyliśmy na tutejsze agencje. Moją decyzję podjęłam po obejrzeniu w internecie relacji z wypraw do Boliwii ukazujących jakość oferowanych butów i wyglądało to całkiem dobrze. Kiedy wreszcie przyszła kolej na nas szybko pojęłam, że oglądane przeze mnie filmy z pewnością nie były kręcone w tej wypożyczalni. Buty były w żałosnym stanie, nie było pełnej numeracji. Długo trwało przymierzanie, mnie się wydawało, że trafiłam całkiem nieźle. Potem już było tylko ciekawiej: uprząż dla Mateusza była problemem, czekany przeszły wiele, ale hitem była oferta kijów trekkingowych - 7 czy 8 kijków narciarskich (pamiętających czasy Wojtka Fortuny), w większości nie sparowane. Tak więc okazało się, że najstarsza agencja w mieście ma też najstarszy i wybrakowany sprzęt. Cóż było robić. Potrzebowałam tych kijów, przede wszystkim do odciążenia kręgosłupa. Właściciel nie widział nic niestosownego w zaistniałej sytuacji, postanowiliśmy więc kupić kije w tutejszym sklepie turystycznym. Było ich kilka ale wszystkie w centrum La Paz, toteż właścicielka zaoferowała podwiezienie na zakupy swoim autem. Cała grupa czekała, a my z powrotem zrobiliśmy te samą drogę zaliczając wszystkie korki. W niedalekiej odległości od siebie było kilka sklepów oferujących ekwipunek wysokogórski, ale kije trekkingowe były tylko w jednym. Kupiliśmy najtańsze - 160 boliwianos za sztukę. Przy tej okazji znowu zderzenie z tutejszą praktyką handlową: weszliśmy do niewielkiego, pustego sklepu pełnego towaru. W chaosie tak wielu rzeczy nie mogliśmy znależć tego co nas interesowało. Właściciel sklepu widząc klientów wyszedł na chodnik przed sklepem i zaczął rozmawiać przez telefon komórkowy. Chwilę kręciliśmy się zagubieni między półkami i wieszakami, ale sprzedawca odwrócił się do nas tyłem (chyba żeby mu nie przeszkadzać). Zrezygnowani szukaliśmy dalej. Taki to kraj.
W końcu po zrealizowaniu zakupów wróciliśmy do wypożyczalni i można było jechać dalej. Przy wsiadaniu lekko nas przytkało ze zdziwienia bo na naszych miejscach w busie siedziała kucharka w dużym kapeluszu a wokół niej upchano całą kuchnię na trekking łącznie z kartonami jajek. Dołączył ponadto jeden przewodnik - Rocky. My z naszymi podręcznymi plecakami wcisnęliśmy się na tylne fotele. Nie wiedzieliśmy, że to nie koniec atrakcji więc ogarnęła nas patologiczna wesołość, ale sytuacja była naprawdę komiczna. Jeszcze zabawniej zrobiło się w trakcie drogi, bo dosiadło się jeszcze dwóch przewodników z różnymi kartonami, papierem toaletowym itp. Bus był dużo mniej komfortowy niż poprzedni wycieczkowy - okna były nieszczelne (wzniecany pył dostawał się do środka), nie było zagłówków. Po upchaniu wszystkich osób i rzeczy trzymając plecaki na kolanach nie za bardzo mieliśmy gdzie podziać nogi. W takim komforcie jechaliśmy 4 godziny po górskiej drodze pełnej dziur, w chmurach pyłu! Tak zaczęła się przygoda w górach a wszystko za sprawą agencji Huayna Potosi. Jak mieliśmy się przekonać podczas trekkingu agencje tą naprawdę stać było na wiele.
Po dotarciu do celu (zagrody hodowców lam)  szybko w tymże busie przygotowano lunch - ryż, kurczak, banan. Jedliśmy na stojąco, ale było za późno na rozkładanie czegokolwiek. Sprawnie przepakowaliśmy rzeczy i w drogę. Około 3-godzinny marsz między szczytami Kordyliery Królewskiej dawał przedsmak czekającej nas przygody. Ciężkie torby wraz z kuchnią jechały na mułach i dotarły na miejsce przed nami. Obozowaliśmy nad laguną Chiarcota w campo base Condoriri - uroda miejsca z pewnością jest wyzwaniem dla fotografów i filmowców. Niestety, szybko zapadał zmrok i robiło się zimno. Po całym dniu byliśmy zmęczeni a tu jeszcze trzeba było postawić sobie domek. W Boliwii agencje nie oferują rozkładania namiotów (ale czy na pewno wszystkie?).
Słabo mi szło, bo sama nigdy wcześniej tego nie robiłam. Pomagał oczywiście niezastąpiony Mateusz i inni członkowie wyprawy. Jakoś namiot w końcu stanął (był większy niż ten na Kili) ale za to lekko wybrakowany - z powodu prucia się materiału wejście zostało zaszyte na stałe. Trzeba było przeciskać się przez mniejszy otwór z przeciwnej strony. Namiot - messa był żałosny jak wszystko co do tej pory zaoferowała agencja. Nie było stołków dla wszystkich, malutki stolik, ściany namiotu praktycznie opierały się na naszych głowach. Za to kolacja okazała się miłą niespodzianką - zupa, smacznie przyrządzone, świeże mięso. Posiłek nasycił nas i rozgrzał.  Przyszłość nie rysowała się już w tak czarnych barwach.
Pierwsza noc w górach nie była najlepsza dla wszystkich - sen był płytki, niespokojny. Po piątym dniu z bólem głowy rozczarowana postępami aklimatyzacji  zaczęłam przyjmować Diuramid w niedużej dawce, żeby mieć jeszcze jakiś manewr przed atakiem szczytowym. Śpiwory grzały wystarczająco i mogłam spać tylko w bieliźnie z merinosa. Z powodu zimna każde wyjście z namiotu było jednak nie lada wyzwaniem. Nieboskłon zapierał oddech - migoczące gwiazdy, droga mleczna na wyciągnięcie ręki - tego nie mogła spieprzyć nawet agencja Huayna Potosi.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz