sobota, 8 sierpnia 2015

Boliwia 2015 - 9 czerwca (Wyspa Słońca, Copacabana, La Paz)

Pobudka około 7 rano, temperatura w pokoju 9 stopni. Chociaż był to już czwarty dzień na wysokości powyżej 4000 m n.p.m. i tak obudził mnie znajomy ból głowy. Coś ta moja aklimatyzacja przebiegała kiepsko. Śniadanko kontynentalne: bułki, masło, dżem. Dostaliśmy prowiant na drogę: bułka z szynką, jogurt, wafelek, jabłko, woda. Pogoda jak co dzień piękna więc temperatura powietrza podnosiła się bardzo szybko. Trekking wokół wyspy to spokojny marsz trasą Inków pełen zapierających dech widoków. Błękitno-turkusowa tafla jeziora mieniła się zachwycająco w promieniach słońca. Trasa liczy chyba około 10 km, zajmuje jakieś 4 godziny. Po drodze minęliśmy dwa punkty poboru opłat (po 3 bolivianos). Nie wiem dokładnie, bo wycieczka należała do programu i nie ponosiliśmy żadnych kosztów. Płacił przewodnik Radek. Chociaż ma się wrażenie, że to koniec świata spotkaliśmy zaskakująco wielu turystów. Przerwa na lunch wypadła blisko ruin przy stole ofiarnym.  Na potrzeby turystów miejscowy kapłan przebierał się w stosowne szaty przed pokazem wróżenia. Był to nasz ostatni etap przygotowań aklimatyzacyjnych przed trekkingiem w paśmie Kordyliery Królewskiej. Szło mi się dobrze, zawsze przy podchodzeniu pojawiała się lekka zadyszka, tylko ten cholerny ból głowy nie odpuszczał.
Powrót łodzią na Copacabana tym razem był dłuższy, prawie 2 godziny. Główną drogą od plaży doszliśmy do dużej Bazyliki z drewnianą figurką Matki Boskiej. Na przylegającym obok placu oczywiście fiesta i próby występów nawet z orkiestrą. Pielgrzymi zostawiają tu chyba spore datki bo co prawda figurka jest drewniana, ale główny ołtarz cały w złocie (przepych porównywalny do słynnego ołtarza katedry sewilskiej) wyraźnie odstaje od otaczającej rzeczywistości. Na piętrze, w sali pełnej świeżych kwiatów obok słynnej figurki opiekunki jeziora umieszczono figurki lub obrazy Matki Boskiej - patronki różnych krajów, w tym  wizerunek naszej Czarnej Madonny z Częstochowy. Przed kościołem i w środku wyraźne ostrzeżenia zakazujące fotografowania pod groźbą konfiskaty sprzętu, Radek też nas uczulał więc nikt nie ryzykował.
Zostało trochę czasu do przyjazdu busika i można było chwilkę połazić po straganach z ciuchami. My rozpaczliwie próbowaliśmy napić się kawy.  Mimo szyldów  "Cafe" oprócz naburmuszonych Boliwijczyków w środku lokali nie było ekspresów i nie pachniało kawą. Większość była po prostu zamknięta - nie wiem, byliśmy za wcześnie czy za późno. W końcu w jednej kafejce uśmiechnięta właścicielka (rzadkość) zechciała nas obsłużyć. Nie było widać ekspresu ale zamówienie przyjęła. Fachowo zapytała o rodzaj kawy - nie chcieliśmy "americano", prosiliśmy espresso. Zniknęła gdzieś na zapleczu i po dłuższej chwili wróciła z dwoma garnuszkami kawy (w sumie jakieś pół litra płynu). No cóż, takie boliwijskie espresso. Razem z kawą przytuptała śliczna dziewczynką około trzech lat - wiedzieliśmy od Radka, że normą jest tutaj zabieranie dzieci do pracy.  Mała była bardzo znudzona i strasznie chciała z nami porozmawiać. Opowiadała coś wymachując rączkami, ale my ni w ząb nie kumaliśmy kontekstu. Chyba byliśmy dla niej jedynym urozmaiceniem od dłuższego czasu i bardzo się starała, niestety  trafiła jej się para gringo (w pierwotnym tego słowa znaczeniu).
Czytając plan wyprawy ten dzień jawił się sielankowo, jednakże takim nie był.  Boleśnie odczułam trudy podróży: wielogodzinne telepanie w busie, niekończące się zakręty, noszenie plecaka, który nie był jakoś specjalnie ciężki ale jednak coś tam ważył i niestety odezwał się mój kręgosłup. Podróż powrotną odbyłam w pozycji leżącej na tyłach samochodu. Ponieważ w Afryce nie  doświadczyłam  bólów głowy ani kręgosłupa zaczęło ogarniać mnie lekkie zniecierpliwienie co do przebiegu aklimatyzacji. 
Po drodze miła niespodzianka - kolacja w pięknie położonej na jeziorze restauracji (niestety było już ciemno i niewiele widzieliśmy). Zjedliśmy pysznego pstrąga w sosie czosnkowym z frytkami. Tutaj pożegnaliśmy się z Radkiem, także oczekiwanym przez niego napiwkiem.
Do La Paz wróciliśmy późno, a tu trzeba było się jeszcze zmobilizować do przepakowania rzeczy. Przygotowaliśmy śpiwory i plecaki na ośmiodniowy trekking  w górach. Niepotrzebne rzeczy powędrowały do worków i zostały na przechowanie w recepcji hotelowej. Także większość pieniędzy została w hotelowym sejfie. Było to bardzo pomocne rozwiązanie i jak się okazało na koniec bardzo bezpieczne. 
Wreszcie około 24 poszliśmy spać. Głowa i kręgosłup bolały dalej. Zażyłam leki przeciwbólowe i z niepokojem myślałam o czekającej mnie wspinaczce.


































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz