Pobudka niestety tuż przed wschodem słońca. W namiocie minus 3 stopnie. Już na początku dnia miła niespodzianka - ustąpił ból głowy i nareszcie bez ograniczeń mogłam cieszyć się wędrówką. Na śniadanie jeden plasterek boczku, jajka i oczywiście... bułka z dżemem, ciepła herbata, woda mineralna. Jedliśmy z namiotem opierającym się na naszych głowach czyli normalnie.
Przed nami najdłuższy odcinek trekkingu - 14,5 km przez sąsiednie doliny do bazy pod górą Maria Lloco. Pakowanie worków i plecaków już w promieniach wschodzącego słońca. Gabriel przygotował lunch - bułka w serwetce, jabłko, mandarynka, jogurt i pudełeczko chipsów bananowych z orzechami, nikt z agencji nie pomyślał o jakichkolwiek opakowaniach. Szczęśliwie jedna osoba z grupy przywlokła przez ocean opakowanie woreczków śniadaniowych i jakoś można było spakować bułki do plecaków.
Po przygotowaniach szybko rozbieraliśmy się z kurtek, bo słońce paliło ostro i zrobiło się naprawdę ciepło. Właściwie przez całą drogę wystarczył jeden długi rękaw, tylko na przełęczach gdzie nieco mocniej wiało momentami ubieraliśmy kurtki. Na początek pokonaliśmy przesmyk na około 5000 m n.p.m., potem niespiesznie maszerowaliśmy raz w górę, raz w dół, mijając stada lam i liczne jeziorka polodowcowe. Ponieważ cały czas wędrowaliśmy na wysokościach powyżej 3500 m n.p.m. roślinności nie było wiele, niższe góry to po prostu kamienne piramidy, ale wśród nich bajkowo lśniły białe szczyty pięcio i sześciotysięczników. Niewątpliwie lustra wodnych oczek mieniące się wszystkimi odcieniami szafiru i granatu stanowiły największy atut krajobrazowy tego szlaku. Nie był to jakiś szczególnie trudny odcinek do pokonania, tempo spokojne, odpoczywaliśmy do woli. Wszyscy też zdawali sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nigdy nie wrócą w te strony więc chciwie chłonęliśmy mijane obrazy uwieczniając pejzaże na wszystkich możliwych nośnikach. Szło mi się dobrze, bez specjalnego wysiłku, ale przy każdym ostrzejszym podchodzeniu zawsze pojawiała się zadyszka. Pogoda stabilna, marsz cały czas w słońcu, wiało jak na te wysokości niewiele. Wszechobecny pył i bardzo mała wilgotność powietrza powodowały, że nasze nosy i gardła były mocno wysuszone, nie pomagało nawet częste picie. W promieniach zachodzącego słońca z respektem podziwialiśmy zachodnią ścianę Huayna Potosi która pięknie odsłoniła się na ostatnim odcinku szlaku. Wreszcie dość zmęczeni całodniowym trekkingiem dotarliśmy do celu.
Nasze główne bagaże, namioty i kuchnia jechały samochodem. Mateusz uzgodnił, że jeden z członków wyprawy zabierze się z nimi, bo czuł się mocno zmęczony i potrzebował przerwy. Jak dowiedzieliśmy się później, po zapakowaniu auta nagle zrobiło się mało miejsca i pracownicy agencji na czele z Gabrielem beztrosko chcieli go spławić. Nasz człowiek stawił jednak zdecydowany opór i chcąc nie chcąc musieli go zabrać. Samochody przyjechały na miejsce dość wcześnie ale Gabriel w doskonałym humorze przez resztę dnia wylegiwał się czekając na grupę. Tak więc po przybyciu do bazy nasz lider od razu dostał ciśnienia, bo o ile rozkładanie namiotów nie było wpisane w umowie to przygotowanie posiłku na określoną godzinę tak. Szybko robiło się bardzo zimno. Tym razem na kolację czekaliśmy w murowanej zagrodzie. W końcu po jakiś trzech godzinach dostaliśmy panierowanego kurczaka grubości około jednego milimetra, a Maciek, jako że panierki nie dla niego (oczywiście po interwencji lidera) otrzymał dwie parówki, ale za to zupełnie zimne. Grupa nawet wykazała się poczuciem humoru i tylko zwarte szczęki Mateusza świadczyły o uczuciach jakimi darzył Gabriela i całą agencję Huayna Potosi. Wsunęliśmy się do śpiworów raczej nie rozgrzani kolacją ale jednak szczęśliwi, bo miała to być ostatnia noc spędzona w namiocie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz