Ranek nieco nerwowy, bo to już ostatnie godziny przed wielką wspinaczką. Śniadanie w niezłych humorach, zwłaszcza że naszemu koledze ostatecznie ustąpiły wszelkie dolegliwości i podjął decyzję o próbie zdobycia wulkanu. Wyglądał naprawdę marnie ale był bardzo zdeterminowany - doszedł już przecież tak daleko.
Ułożyliśmy niezły stosik sprzętu dla tragarzy i po ostatnich przygotowaniach ruszyliśmy na szczyt. Początek był nam znany z wcześniejszych ćwiczeń na lodowcu. Wyżej droga przypominała tatrzańskie szlaki. W pewnym momencie doszliśmy do murowanej budki, w której trzeba było uiścić opłatę za przejście. Chyba przewodnik wpisywał też grupę, ale nie było to tak wyraźne jak na Kili. Tempo było spokojne, szło się dobrze, raz dlatego, że byliśmy już naprawdę dobrze zaaklimatyzowani, dwa dlatego, że nasze plecaki wzorem trekkingu w Tanzanii nie były przeciążone. Dla mojego kręgosłupa pomoc tragarzy była zbawienna. Robiliśmy mnóstwo zdjęć z niepokojem patrząc na nadciągające chmury. Widoczność była coraz gorsza i nieubłaganie nadciągała zmiana pogody. Bez większych trudności dotarliśmy do schroniska Rock Camp na wysokości 5130 m n.p.m. Jest to nieduża kamienna chatka z której większość zespołów rozpoczyna atak szczytowy. Tam zrobiliśmy krótki postój na łyk wody i ubranie cieplejszych rzeczy, bo znaleźliśmy się w chmurach a do tego zaczął sypać deszcz ze śniegiem. Do środka nie wchodziłam. Ostatni odcinek do naszego schroniska pokonaliśmy w obuwiu trekkingowym choć nie było to całkiem bezpieczne, bo miejscami zalegało już sporo śniegu. Zaraz za schroniskiem znajduje się niezbyt przyjemne i średnio zabezpieczone linami dość strome podejście, na którym było trochę zabawy z powodu sporego oblodzenia. Potem po kamiennych głazach już trochę zmęczeni wolno doczłapaliśmy do najwyżej położonego schroniska na tej górze na wysokości około 5300 m n.p.m. W międzyczasie zmieniła się pogoda: przestało sypać, rozwiało chmury i poprawiła się widoczność - dobra wróżba przed atakiem szczytowym.
Nasze schronisko okazało się być sporym blaszanym schronem z przedsionkiem, w którym przygotowywano nam posiłek. W sali głównej było 5-6 piętrowych łóżek, stolik i dwie ławy. Niedaleko znajdowała się prowizoryczna toaleta. Popołudnie wykorzystaliśmy na odpoczynek i ostateczne przygotowanie ekwipunku na atak szczytowy. Ostatni posiłek tego dnia był niestety porażką. Przewodnicy nie za bardzo umieli gotować i ograniczyli się do usmażenia znanych nam już wcześniej panierowanych cieniutkich plastrów kurczaka (gotowce ze sklepu, w Boliwii zwane Milanese ). Jako że olej do smażenia lata świetności miał już za sobą więc zapach rodem z Mc Donalda i ciężkostrawność potrawy nie zachęcały do gromadzenia kalorii przed czekającym nas wysiłkiem. Dwie osoby miały mieć dietę lekkostrawną, w tym nasz kolega w okresie rekonwalescencji, ale przewodnicy tradycyjnie tylko rozkładali ręce. Ich niemoc w zorganizowaniu czegokolwiek była porażająca. Na szczęście była też miseczka ryżu i to musiało starczyć.
Mateusz przedstawił nam przewodników, każda para miała swojego. Mnie i Maćkowi przydzielono Celestyna. Nasz lider po hiszpańsku wytłumaczył im, że oczekujemy wsparcia podczas wspinaczki a nie zniechęcania przy pierwszych objawach zmęczenia czy choroby wysokościowej. Za odpowiednie zaangażowanie obiecał napiwki, co uzgodniliśmy wcześniej. Nie dane było Mateuszowi skupić się na przygotowaniach do ataku szczytowego, bo w międzyczasie musiał walczyć o zniesienie ciężkiego sprzętu. Okazało się, że umówieni tragarze owszem ekwipunek wynieśli, ale nie mieli go zamiaru znosić. Agencja Huayna Potosi przechodziła samą siebie !!!
W końcu jakoś ten następny dzień zastał dogadany. Wszyscy czuliśmy się dobrze, nikogo nie bolała głowa co niezmiernie cieszyło Mateusza. Ponieważ materace na tej wysokości mają swoją własną mikroflorę mój mąż jako zdeklarowany alergik miał potrzebę wypróbowania wszystkich leków zabranych z Polski, ale jak się okazało nie działały żadne. On chyba najbardziej wyczekiwał wyjścia na szczyt. Mieliśmy przed sobą kilka godzin niespokojnego snu. Słychać było wzmagający się wiatr, tłuczenie się blach schroniska, momentami odgłosy padającego śniegu. Przed nami ostatni wysiłek...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz