Noc trudna. Jak zwykle w tych wszystkich osadach non stop szczekające psy, a tutaj dodatkowo z pobliskiego kościoła buddyjskie śpiewy, modły, bębny. Po kilku godzinach obudził mnie zalewający katar i tępy ból głowy. A jednak wysokość, choć nieduża, dawała o sobie znać. Wzięłam tabletkę Diuramidu, krople do nosa i udało mi się trochę zdrzemnąć. Rano w pokoju 7 stopni, ale słońce szybko podnosiło temperaturę. Przy śniadaniu okazało się, że osoby z chusteczkami do nosa stanowią większość grupy.
Po opuszczeniu osady najpierw udaliśmy się nad brzeg podziwianego wcześniej jeziora Birendra. W tafli pięknie przeglądały się otaczające szczyty z imponującym wierzchołkiem Manaslu. Sesja zdjęciowa obowiązkowa. Potem spacerkiem uzyskaliśmy dalsze 300 metrów wysokości dochodząc do osady Samdo 3870 m n.p.m. Trasa ładna, cały czas wzdłuż rzeki, z całą gamą widoczków do uwieczniania. Osada skromna, lodża z pokojami i niedużą salą jadalną. Za to możliwość wykupienia Wi-Fi ucieszyła większość grupy. Po lunchu (niezły dal-bhat) zaliczyliśmy krótki spacer po pobliskiej wiosce Tybetańczyków, którzy osiedlili się w tym miejscu uciekając przed okupacją. Ludność zaskakująco otwarta i uśmiechnięta jak na tak skrajnie surowe warunki życia. Coś zupełnie odmiennego niż w Boliwii. Potem już tylko drzemka, kolacja i noc (bardzo zimna!).