piątek, 17 lutego 2017

Nepal 2016 - 9 listopada (Samagaun, baza pod Manaslu)

Rano w pokoju 4 stopnie. Samopoczucie całkiem dobre, zażywanie Diuramidu na razie  w fazie rozważań. Tym razem jednak poranna owsianka coś wchodziła mi ciężko, za to Maciek wsunął kopiaty talerz kartofelków z warzywami. W Samagaun czekały nas dwa noclegi, więc wyjątkowo dnia nie rozpoczynaliśmy od zwijania śpiworów. Wydawało się to nam wielce komfortowe.
Był to dzień aklimatyzacyjny. Wspinaliśmy się w kierunku bazy pod Manaslu, każdy indywidualnie wyznaczał sobie swoją wysokość aklimatyzacyjną, potem wracał. Lider zalecał uzyskanie przynajmniej  4000 - 4100 m n.p.m. Szło się nieźle, ale zaskoczył nas upał, słońce prażyło okrutnie a spodziewanego zimnego wiatru od lodowca jakoś nie było. Po drodze podziwialiśmy cudny widok na pobliskie jezioro Birendra i coraz bardziej eksponowane seraki lodowca. Dwa razy słyszałam odgłos odrywającego się seraka, ale nie udało nam się go wypatrzeć. Na granicy 4000 m n.pm. zaczęłam odczuwać objawy hipoglikemii (wychodziło kiepskie śniadanie), pojawiły się zawroty głowy, plamy przed oczami. Zjadłam batonika, wypiłam większą porcję wody i doczołgałam się do grupy na wysokość 4056 m n.p.m. Tam chwilę posiedziałam, ale nie za długo bo czułam się jak kurczak opiekany na rożnie. Wypiłam cały zapas wody i w miarę szybko, bez postojów zeszłam do osady. Maciek jeszcze podreptał w górę, bo jak sam twierdził taki talerz kartofelków z rana daje niezłego kopa. Zaliczył 4258 m n.p.m.
Na lunch spałaszowałam talerz opiekanych ziemniaczków i pozwoliłam sobie na ostatni ciepły prysznic przed przełęczą. Jak na razie bez Diuramidu, nudności, bólu głowy zaliczyliśmy połowę trekkingu.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz