Noc niezła, ale chłodna. Rano w pokoju 0 stopni. Dzisiaj dzień aklimatyzacyjny, znaczy luźny. Śniadanko o ósmej, wymarsz o dziewiątej. Trasa liczyła 2,1 km do punktu widokowego, podejścia było 258 m. W lodży oczywiście została bohaterka poprzedniego dnia, zdecydowanie w lepszej formie. Szło się dobrze, pogoda bajkowa, niebo jeszcze prawie bezchmurne, widoki jak co dzień piękne. Trzech kolegów z grupy po raz pierwszy zobaczyło czekające ich wyzwanie - Island Peak. Wraz ze zdobywaniem wysokości coraz bardziej odczuwaliśmy chłodny wiatr, nie jakiś bardzo silny, ale jednak. Póki rozgrzewał nas marsz było nieźle, u celu wszyscy poubierali puchówki lub gore. Po zrobieniu miliona zdjęć i ujęć kamerą sprawnie zeszliśmy do lodży. Ponieważ słońce świeciło cudnie ogrzewając budynki i susząc pranie, a pora była jeszcze wczesna zapytałam o możliwość wzięcia prysznica. I tu niespodzianka - powyżej budynku z pokojami stała samotnie blaszana kabina prysznicowa ze znanym już patentem na piecyk gazowy. Przyjemność kosztowała 500 rupi, czyli tyle co dwie osady wcześniej. Podejrzewałam, że to ostatnia taka możliwość na szlaku przed powrotem. Wieczorem nie miałabym odwagi ze względu na temperatury, ale w ciągu dnia blaszane ściany kabiny super się nagrzewały i był to całkiem przyjemny shower.
Lunch niezły, odkryłam pożywną zupę, a właściwie gulasz szerpa. Po południu espresso w naszej kawiarence, ciepłe ciasteczko i zielona herbata - prawdziwy dzień aklimatyzacyjny. Przy okazji buszowania po osadzie okazało się, że w naszej lodży ceny są po prostu złodziejskie, co było nawet bodźcem do interwencji u naszego lidera. Coś tam właściciel spuścił, ale i tak wszyscy kupowali "na mieście" (w praktyce wystarczyło wstąpienie do sklepu naprzeciwko). Na litrze wrzątku przebicie było ponad dwukrotne. Wieczorem w pokoju 2 stopnie.
०
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz