Rano w pokoju 20°C. Kaszel nie odpuszczał, a rozbicie poranne jakby się spotęgowało, zwłaszcza u Maćka. Tego dnia zaplanowaliśmy wypad 20 km za miasto do miejsca kultu bogini Kali. Taksówką za 40 USD dojechaliśmy do świątyni Dakshinkali. Na transport publiczny, oczywiście dużo tańszy nie mieliśmy czasu (przy tych drogach a właściwie ich braku mogłoby braknąć dnia), ale przede wszystkim tak jakoś nie czuliśmy się na siłach. Wiedzieliśmy, że jest to jedna z najważniejszych świątyń poświęconych bogini Kali w Nepalu więc sporym zaskoczeniem był widok sanktuarium, którym okazała się położona pośród zieleni spora kapliczka z niewielkim dziedzińcem. Zdobienia oczywiście typowe dla nepalskich obiektów kultu. Wyznawcy hinduizmu stają przed obliczem bogini boso niosąc dary i prosząc o błogosławieństwa. Ten dzień nie był na szczęście dniem rzezi (to wtorki i soboty) ale i tak wypatrzyliśmy w kolejce pielgrzymów jednego koguta. Wizerunku Kali nie można zobaczyć gdyż zasłaniają ją girlandy kwiatów. Otoczenie świątyni to takie skrzyżowanie odpustu z jarmarkiem w wersji nepalskiej, niestety w najgorszym wydaniu. Na schodach żebracy sprzedają na garści porcje surowego ryżu co jest niezmiennym elementem każdej świątyni, ale walające się śmieci i smród przepalonego oleju już niekoniecznie. Jak na tak ważny obiekt w religii hinduskiej trudno mi było zaakceptować fakt, że pięknie ubrane kobiety i mężczyźni w odświętnych strojach pielgrzymują wiele kilometrów do miejsca, gdzie byle jakie, dziurawe szmaty osłaniają święte figurki, a zwiedzający robią sobie zdjęcia pośród porozrzucanych butelek, puszek i papierów. Brakowało mi atmosfery sacrum. Na koniec wycieczki Maciek skorzystał z miejscowej toalety, ale wyszedł jakiś milczący i nie chciał się podzielić wrażeniami.
Lunch zjedliśmy blisko naszego hotelu, w Black Olives Cafe and Bar - kapitalne miejsce, godne polecenia. Czysto, smacznie, rewelacyjne koktajle z awokado i papai.
Pałac Królewski znowu poza naszym zasięgiem - bilety do godziny 14 😕. Jeszcze do żadnego zabytku nie dobijałam się tak długo. Nie byłam zachwycona koniecznością trzeciej próby, bo za każdym razem w tym samym miejscu mijaliśmy kobietę koczującą tuż przy nieprawdopodobnie ruchliwej ulicy (my chodziliśmy tam w maskach żeby przeżyć). Przy niej dwoje całkiem gołych, kilkuletnich dzieci bawiło się grzebiąc w pyle. Nie zaczepiali nikogo ale postanowiłam następnego dnia spróbować dać dzieciakom coś do jedzenia, bo zostało nam sporo energetycznych batonów.
Jako że pałac nie wyszedł mieliśmy całe popołudnie na spacer po Tamelu i zakupy. Nawet znaleźliśmy coś jakby supermarket z normalne umieszczonymi cenami na opakowaniach. Z prawdziwą radością, nareszcie bez targowania zakupiłam herbatkę z rododendronów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz