To nasz pożegnalny dzień w Nepalu. Ponieważ lot powrotny był wieczorem postanowiliśmy po raz ostatni podjąć próbę sforsowania Pałacu Królewskiego - „Narayanhiti”. Wierzyliśmy, że tym razem wypali, bo wg informacji otwarte miało być od 11 do 15 a my byliśmy mocno zdeterminowani. Jak sobie wcześniej postanowiłam do plecaka zapakowałam pozostałe z trekkingu batony, ale koczującej kobiety z dziećmi tym razem nie spotkaliśmy. Odetchnęłam z ulgą, choć zdawałam sobie sprawę, że być może koczują przy innej zakurzonej ulicy. Na miejsce przybyliśmy pół godziny przed otwarciem zajmując czołowe miejsce w tworzącej się kolejce. Chętnych przybywało w niesamowitym tempie i do tego co chwilę autobusy wysadzały całe klasy dzieciaków. Kolejka robiła się jakaś taka zakręcona i chaotyczna, zaczęłam wątpić, czy uda nam się przebić. Punktualnie o jedenastej otworzono dużą bramę puszczając grupy zorganizowane. Jednocześnie w małej bramie pojawił się kierujący ruchem strażnik i gestem najpierw zaprosił do kasy oczekujące "białe twarze", potem indywidualnych turystów z Nepalu. Odetchnęłam z ulgą. Cena biletu dla Nepalczyków 100 rupi, dla reszty świata 500 rupi. Do biletów dołączona jest krótka informacja w języku angielskim z rysem historycznym i opisem poszczególnych sal. Od kasy należało przejść do przechowalni i zostawić bagaż oraz wszystkie urządzenia służące do rejestracji. Już wiedziałam, że z filmu i zdjęć nici.
Przed wejściem na teren ogrodów ustawione były bramki (osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn) do rewizji osobistej. Tu już zaczęła ogarniać mnie wesołość, bo kilka pałaców w życiu udało mi się zwiedzić, ale podobnych cudów nie przerabiałam. Zostałam bardzo skrupulatnie przeszukana, pani nawet zaginała mój paszport sprawdzając, czy to aby nie telefon. Maciek zapomniał o GoPro w kieszonce spodni i musiał wrócić do przechowalni.
Nazwa pałacu została utworzona z dwóch słów Narayana (nazwa hinduskiego bóstwa Wisznu) i Hiti (oznacza strumień wody). Gmach sprawia wrażenie nowoczesnej budowli. Został ukończony w 1970 roku według
projektu kalifornijskiego architekta Benjamina Polka. Zdziwiły mnie liczne budki strażnicze z żołnierzami pod bronią - czyżby muzeum kryło jakieś nadzwyczajne skarby???
Zwiedzając poszczególne sale musieliśmy przedzierać się przez liczne szkolne
wycieczki. Chociaż Nepalczycy w 2008 roku obalili monarchię to tłumnie odwiedzają pałac, który wszakże jest częścią ich historii.
W pałacu jest tyle sal ile dystryktów liczy Nepal. Po przekroczeniu głównych drzwi wchodzi się do sali przyjęć, która nosi
nazwę Kaski Sadan, czyli Kaski Dystrykt. Salę zdobią wyprawione skóry dwóch tygrysów bengalskich upolowanych przez Króla
Mahendrę i Króla Birendrę. Na ścianach można oglądać portrety władców
Nepalu naturalnych rozmiarów. Tutaj miały miejsce audiencje
dla polityków czy zaprzysiężenia wysokich urzędników państwowych. Najważniejszym miejscem w pałacu jest
sala tronowa zwana Gorkha Baithak. Jej konstrukcja nawiązuje do hinduskiej pagody. Wrażenie robi olbrzymi żyrandol zawieszony na wysokości 60 stóp. Pod tym wysokim sufitem znajduje się
tron króla Nepalu. Można też zajrzeć do części
prywatnej pary królewskiej. Byłam zaskoczona niewielkimi rozmiarami sypialni. Ciekawił mnie poziom wyposażenia łazienek, ale drzwi do nich były zamknięte. Na ścianach wisi mnóstwo fotografii przedstawiających wizytujących Nepal sławnych
gości, być może byli tam też przedstawiciele Polski, ale nie udało mi się ich znaleźć.
Pałac był świadkiem
krwawego dramatu, który doprowadził do końca istnienie monarchii
w Nepalu. 1 czerwca 2001 roku książę Dipendra, następca tronu, zastrzelił
dziewięcioro członków swojej rodziny, pięcioro ranił, po czym popełnił
samobójstwo. W grę podobno wchodził wątek miłosny. Masakry dokonano w przylegającym do pałacu pawilonie, który służył jako miejsce rekreacji. Nowy król Gyanendra (brat zamordowanego króla Birendry) nakazał zburzenie tego pawilonu i obecnie pośród ruin można jedynie obejrzeć miejsca odnalezienia ciał, zaznaczone i podpisane. Ponoć pawilon ma być odbudowany.
Pałac na pewno przepychem góruje nad resztą budowli w Nepalu, ale nie znalazłam tam niczego, co by tłumaczyło siły zbrojne wokół budynku. Pracownicy w muzeum są mało sympatyczni, ogrody wokół niespecjalnie zadbane, toalety dla zwiedzających żałosne. Ale jest to jedyna okazja by podejrzeć, jak wyglądało królewskie życie po nepalsku.
Po zwiedzaniu poszliśmy na pożegnalny lunch, oczywiście do Utse. Jak zwykle było dużo i smacznie. Mieliśmy trochę czasu do transferu na lotnisko co wykorzystałam na wydanie ostatnich rupi na Tamelu. Podróż na lotnisko i wylot z Katmandu odbyły się zgodnie z planem. Lot przebiegł bez niespodzianek, chociaż kaszel mieliśmy tak intensywny, że niektórzy turyści w samolocie pozakładali maseczki na twarze. Aż dziw, że nie zarządzono kwarantanny 😷.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz