Zupełnie nie wiem jak to się stało, ale całkiem niespodziewanie lato 2018 roku dobiegało końca i nieubłaganie nadchodziła jesień. Co do planów wyprawowych to przyjęłam trochę postawę wyczekującą, mając nadzieję podpiąć się gdzieś do Mateusza Waligóry jako lidera. Ponieważ długi czas nie mieliśmy od niego żadnych wiadomości w końcu posłaliśmy maila z zapytaniem, a tu zong: Mateusz grasuje po pustyni Gobi. Pomyślałam sobie, że pewnie prędko z niej nie wróci. Było już trochę późno na plany trekkingowe ale nie zamierzałam się poddać. Wyczytałam w ofertach, że o tej porze roku poza Nepalem (ten rozdział na razie uznaliśmy za zamknięty) agencja 4Challenge organizuje wypady do Maroka. Dwunastodniowa wyprawa obejmowała zdobycie Dżabal Tubkal i zwiedzanie. Już od jakiegoś czasu Maroko chodziło mi po głowie i pomysł spodobał się także Maćkowi. Na stronie agencji terminów jesiennych jest kilka, my byliśmy zainteresowani wyjazdem w październiku. Niestety organizatorzy przekazali nam informację, że chętni są tylko na listopad. No cóż, niech będzie listopad, tylko czy to aby nie za późno?
Po zgłoszeniu się na wyprawę i zapłaceniu zaliczki minęło trochę czasu zanim zaczęłam zgłębiać program trekkingu. W miarę czytania byłam coraz bardziej zaniepokojona, po już pobieżny przegląd harmonogramu jasno pokazywał, że planowana jest bardzo szczątkowa aklimatyzacja. Z Marakeszu zakładany był przejazd do wioski Imlil i tu mielibyśmy zaliczyć nocleg (to zaledwie ok. 1800 m n.p.m. - no trudno to uznać za aklimatyzację), potem marsz do schroniska (a to już ponad 3200 m n.p.m.) i i zaraz rano atak szczytowy na 4100 m n.p.m. Nie uspakajała mnie zupełnie informacja na stronie agencji, że "Zazwyczaj w pierwszym podejściu szczyt zdobywa 100 procent uczestników." Ale dostrzegłam światełko w tunelu w następnych zdaniach: "Gdyby jednak ktoś nie był w stanie zdobyć szczytu z różnych powodów,
będzie miał możliwość spróbowania następnego dnia. Nocleg w schronisku. Dzień 5 to dzień dodatkowy dla tych, którym nie powiodło się wejście na szczyt dzień wcześniej. Na wieczór zejście do Imlil." Znając dopadające mnie objawy choroby wysokościowej pozwoliłam sobie nawet zadzwonić do wytypowanego lidera w Polsce i zadeklarować chęć zdobywania góry z założenia dnia piątego, po nocy i całym dniu spędzonym na wysokości ok. 3200 m n.p.m. - to byłoby już coś. Usłyszałam zapewnienia, że zobaczymy, ale na pewno wszystko będzie dobrze. Jakbym słyszała moich fachowców "Będzie pani zadowolona".
Analiza programu szybko mi uświadomiła, że tak bogaty plan w takim czasie oznacza wiele godzin spędzonych w busie (do przejechania było ponad 1800 km). Tak więc pakowanie było proste, oprócz ubrań w góry zabrałam dwie spódnice i sandały (dla wygody przy wielogodzinnym podróżowaniu samochodem).
Miałam nadzieję, że jadąc do Afryki może nie będę musiała pakować najcięższego kalibru odzieży trekkingowej, ale gdzieś na tydzień przed wylotem było jasne (a pokazywały to wszystkie portale pogodowe świata), że dokładnie w czasie naszej akcji górskiej nastąpi załamanie pogody z silnym wiatrem, ochłodzeniem (do minus 17 stopni na Dżabalu), ulewnymi opadami deszczu w Marakeszu i śniegu w górach. Ciekawiło mnie, czy organizatorzy też śledzą te rewelacje i na ile są elastyczni, aby zmodyfikować program wyprawy i umożliwić wszystkim uczestnikom bezpieczne zdobycie szczytu.
Niby już korzystaliśmy z ich usług, ale w ostatniej fazie przygotowań zaczęło towarzyszyć mi niemiłe uczucie nadciągającej katastrofy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz