Pobudka wcześnie, na zewnątrz całkiem ciemno, ale nie wiało i było przyjemnie ciepło. Śniadanko skromniutkie (chlebek, serek topiony) na szybko, bo jak pokrzykiwał Hasan czas naglił. Mieliśmy przed sobą spory kawał drogi z przystankiem końcowym w Marrakeszu więc o podziwianiu wschodu słońca nie było mowy. W czasie jazdy jeepami przez pustynię na naszych oczach zaczęło się rozwidniać a widok był tak piękny, że stanowczo zażądaliśmy stopu na fotki i coś tam udało się uwiecznić.
Nasz busik z zaspanym kierowcą już czekali i po szybkiej zamianie miejsc ruszyliśmy do Marrakeszu. Po drodze udało się nam jeszcze zwiedzić ksar Ajt Bin Haddu - ufortyfikowaną osadę leżącą nad brzegiem Wadi Mellah około 30 km na północny zachód od miasta Warzazat. Malownicze położenie oraz stare, gliniane mury miejscami wypłukane przez deszcze stanowiły tło dla wielu planów filmowych, w tym także kinowych hitów, których lista umieszczona jest na jednej ze ścian (Gra o tron, Gladiator, Książę Persji, Klejnot Nilu, Aleksander, Królestwo Niebieskie, Asterix i Kleopatra, Kleopatra, Indiana Jones i.t.d.). Ze szczytu rozciąga się ładna panorama okolicy aż po góry Atlasu włącznie.
Do Marrakeszu dotarliśmy już po zmroku. Dostało mi się siedzenie z przodu obok kierowcy, co dawało spore możliwości przy ewentualnym filmowaniu w czasie jazdy, ale z powodu bezpośredniej obserwacji sposobu prowadzenia auta groziło zawałem serca. Trafił nam się kierowca - choleryk który taranował wszystko przed sobą, często złorzeczył innym użytkownikom drogi wymachując przy tym obiema rękami. Z tyłu towarzystwo bawiło się nieźle ale mnie zupełnie nie było do śmiechu.
Na godzinę 20 zapowiedziano uroczystą kolację pożegnalną fundowaną przez miejscowe biuro turystyczne. Gdzie miała być ta kolacja - zagadka nie wiedział nawet nasz lider. Biorąc pod uwagę jakość oferowanych do tej pory usług zaczynałam się bać. Mieliśmy jeszcze ponad godzinę na ostatnie zakupy i skwapliwie to wykorzystałam. Tym razem pogoda bardziej nam sprzyjała, było nie za ciepło ale bez deszczu. Nareszcie w spokoju obeszliśmy główny plac marrakeskiej medyny Dżami al-Fana. Na targu roiło się już od przeróżnych muzyków i kuglarzy. Boki placu stanowią bardzo widowiskowe stragany z równiutko poukładanymi owocami oferujące apetyczne koktajle. Na rynku nie ma bieżącej wody (przynajmniej ja nie widziałam) ale sprzedawcy korzystają z wielkich butli wody mineralnej. Jako że był to nasz ostatni dzień w Maroku nieco śmielej podchodziłam do miejscowych specjałów. Pierwszego z brzegu handlarza zapytałam czy można filmować jego stragan i po uzyskaniu zgody zamówiliśmy dwa koktajle, z awokado i marakui. Przygotowanie ich stanowi swego rodzaju show co oczywiście uwieczniłam. Smakowały wybornie. Czekając na nasze soki obserwowaliśmy jak do naszego sprzedawcy podeszli następni klienci. Pokazując nas palcem komentowali, że skoro jedzą tu Europejczycy to musi być bezpiecznie i też zamówili koktajle. I tak to tu działa. Turyści nieufnie podchodzą do ulicznego jedzenia, ale widząc innych już kupujących turystów myślą, że miejsce jest sprawdzone i bezpieczne. A nasz wybór to wyłącznie przypadek. Środek placu wypełniają budy oferujące dania ciepłe ze wszystkiego. Są tu warzywa, oczywiście szaszłyki z kurczaków, nawet owoce morza. Miejscowych biesiadujących wielu, cudzoziemcy jak my głównie oglądali, ja byłam lekko przerażona. Brak bieżącej wody nikomu nie przeszkadzał, obróbka cieplna ograniczała się do smażenia wszystkiego na głębokim oleju, który zresztą czasy świetności jak na mój nos miał dawno za sobą. Było jasne, że nie działa tu żadna instytucja pokrewna naszemu sanepidowi. Czas było udać się na miejsce zbiórki, a że było ono niedaleko owładnęło mną przeczucie, że pod pozorem zakosztowania miejscowej atmosfery zostaniemy posadzeni przy stołach na placu. W ten sposób agencja pogodziłaby ukazanie nam marokańskiego kolorytu z cięciem kosztów. Jakoż po chwili czekania przedstawiciel biura podprowadził całą grupę do jednej z bud na środku targowiska. Obsługa witała nas okrzykami i brawami - to dla ewentualnych obserwatorów. Zasiedliśmy przy ławie przykrytej papierowym obrusem. Przypadło mi miejsce tuż pod straganem, co oznaczało, że mogłam na bieżąco śledzić proces przygotowywania posiłków. Naprawdę z całych sił starałam się poczuć atmosferę miejsca i nie czepiać detali. Niestety nie dałam rady. Większość potraw leżała już wstępnie przysmażona (frytki, warzywa, szaszłyki), trudno było tylko zgadnąć kiedy. Jedzenie przygotowywał chłopak (sądząc po odcieniu skóry z głębokiej Afryki) który sam uwijał się w pocie czoła. Dwóch Marokańczyków podawało dania i kasowało za napoje. "Kucharz" gołymi rękami czerpał z wstępnie obrobionych zapasów i wrzucał je na gorący olej. Po kilkudziesięciu sekundach wyciągał jedzenie na talerze i byle jak układał, co chwila wycierając ręce w spodnie. Brak wody zupełnie mu nie przeszkadzał. Gacie miał już tak sztywne z tłuszczu, że samodzielnie mogłyby stać w kącie pokoju. W ten sposób w krótkim czasie stół był zastawiony znanymi nam już z wcześniejszych barów daniami. Po całym dniu wszyscy byli bardzo głodni ale potrawy wyglądały tak nieapetycznie, że połakomili się tylko nieliczni. Co do kolacji spełniły się moje najgorsze obawy. Jedzenie było ohydne. Wokół panował straszny jazgot częściowo nakręcany przez naszych kelnerów, albowiem jako ośmioosobowa grupa przy stole stanowiliśmy żywą reklamę. Rzeczywiście zaciekawieni turyści zatrzymywali się przy naszym stoliku. Nie było szans na omówienie wrażeń z wycieczki bo rozmawiać się w tym hałasie nie dało. No i robiło się coraz chłodniej. Zapłaciliśmy więc za butelkę wody i poszliśmy szukać czegoś do jedzenia.
Nie było już czasu na dalekie eskapady ale też nie było takiej potrzeby, bo plac otoczony jest ciekawie wyglądającymi restauracjami. Wybraliśmy lokal Argana o ładnej, tarasowej budowie. Kolację zjedliśmy na najwyższym piętrze z pięknym widokiem na powoli pustoszejący plac Dżami al-Fana. Jedzenie było godne pożegnalnej kolacji. Do pełni szczęścia brakowało tylko butelki wina, ale tutaj w karcie nie mieli alkoholu. Jak się później okazało, innym udało się zjeść w knajpkach serwujących także wino.
Ranek ostatniego dnia przywitał nas pięknym słońcem. Pakowanie nie było proste bo zakupiliśmy sporo towaru. Za to gwiazdkowe prezenty miałam z głowy. Na lotnisko dotarliśmy bez opóźnień. Odprawa poszła dość sprawnie. Ostatnie marokańskie pieniądze wydaliśmy na posiłek, kawę, oliwę i słodkie ciasteczka. Wybór towarów duży, jedzenie wyglądało bardzo apetycznie ale ceny wysokie. Lot do kraju bez niespodzianek.