Około szóstej rano obudziło mnie pianie koguta. Niezależne źródła z innych namiotów potwierdziły, że to nie senne majaki. Było jeszcze całkiem ciemno, księżyc i Wenus pięknie zdobiły nieboskłon. Sprawnie dosiedliśmy wielbłądów (tym razem dostało mi się wygodniejsze siedzisko) i ruszyliśmy w drogę powrotną. Dużym zaskoczeniem dla nas był fakt, że jeszcze na długo przed wschodem słońca na pustyni robi się całkiem jasno. Na ładnej wydmie wypadł postój, można było zejść z wielbłądów, pospacerować po wydmach lub po prostu usiąść i poczekać na wschód. Odbyła się oczywiście obowiązkowa w tym miejscu sesja fotograficzna. Karawana dotarła do Merzougi już w przyjemnie grzejących promieniach słońca. W hotelowej restauracji dostaliśmy śniadanko, smaczne i całe na słodko, więc Maciek ciągle na batonach. Dla powracających z pustyni przygotowane były prysznice, ale chłodna woda nie zachęcała do kąpieli. Po strzeleniu pamiątkowej fotki busem ruszyliśmy do Zagory.
Po drodze zjedliśmy lunch i chociaż na talerzach serwowano ciągle to samo to ceny rosły imponująco (tutaj zestaw kosztował 100 MAD). Jak już wcześniej pisałam, szybkość podawania posiłków sugerowała, że cały proces przygotowania dań ograniczał się do ich podgrzewania. Hasan zamówił dla Maćka porcję białego ryżu bez żadnych przypraw i dodatków i to zamówienie najbardziej zaburzyło pracę w kuchni. Ugotowanie go trwało dłużej niż zjedzenie przez nas całego obiadu, na końcu zaserwowano głęboką miskę pełną wody i pływających ziaren ryżu. Kurczę, naprawdę nie przyszło mi do głowy do Maroka zabierać cedzak. Chwilę trwało zanim Maciek widelcem wyłowił swój lunch.
Do Zagory dotarliśmy około godziny 17. Zakwaterowano nas w ładnym hotelu z niewielkim basenem, pokoje z łazienkami, świetnie smakował gorący prysznic. Przed kolacją mieliśmy jeszcze czas na spacer po mieście. Właśnie była pora modlitwy, więc kobiety i mężczyźni zmierzali do meczetu. W sympatycznej knajpce wypiliśmy espresso (niezłe), ja skusiłam się na pizzę bo tadżin wychodził mi już uszami. Niestety podawano po prostu odgrzewane mrożonki i nie za bardzo dało się to jeść. Za to pobieżny przegląd menu ucieszył nas cenami, które tutaj były nawet trzykrotnie niższe niż w mijanych po drodze barach (typowy zestaw kosztował 30-40 MAD).
Wolnym krokiem wracaliśmy do hotelu ciekawie zerkając na mijane sklepiki. Maciek oświadczył, że na chłodne, zimowe wieczory taka dżelaba byłaby jak znalazł. Dżelaba to długa, luźna szata z długimi, szerokimi rękawami i kapturem (przypomina stroje z Harry Pottera), stanowi w Maroku tradycyjny ubiór zarówno kobiet jak i mężczyzn. Skręciliśmy do pierwszego z brzegu sklepiku na zwiad, ale okazało się, że to butik z biżuterią. W sekundzie objawił się sprzedawca i zachęcał do zakupów. Kiedy poinformowaliśmy go czego szukamy nie zrażony zaprosił nas do środka, zawołał pomocnika i szybko złożył zamówienie. Po chwili przybiegł zdyszany sprzedawca z torbą pełną dżelab męskich i damskich. Zaczęły się negocjacje połączone z mierzeniem ubrań. Ostatecznie Maciek nabył strój za 400 MAD (z 850 MAD), który został skrócony na poczekaniu. Ja początkowo nie zamierzałam nic kupować, ale skusiła mnie ślicznie haftowana, niebieska dżelaba, którą wytargowałam za 350 MAD (była to chyba 1/3 początkowej ceny). I tak w sklepie z biżuterią fundnęliśmy sobie całkiem praktyczne pamiątki (to że spoza asortymentu nie miało żadnego znaczenia), w dobrej cenie i chyba adekwatnej do kosztów produkcji, bo sprzedawcy po głośnym jojczeniu i tak wydawali się być zadowoleni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz