środa, 10 kwietnia 2019

Maroko 2018 - 5 listopada (Zagora, Sahara)

Rano w pokoju cieplutko, po raz pierwszy nie wyciągaliśmy śpiworów. Po niezłym śniadaniu ruszyliśmy zdobyć wzgórze na skraju Zagory górujące nad okolicą. Jeszcze przed wymarszem obfotografowaliśmy słynną tablicę - drogowskaz, informującą karawany jak daleko stąd do Timbuktu. Dawniej tędy właśnie prowadził szlak kupiecki przez pustynię po złoto i sól. Spacer na wzgórze był miłym urozmaiceniem no i w końcu zaliczyłam jakąś górkę w Maroku (coś około 1070 m n.p.m., ale spokojnie, podejścia było tylko 230 m). Przed wyruszeniem na pustynię zdążyliśmy jeszcze wziąć prysznic w pokoju i wyjść na lunch. Zjedliśmy go w knajpce odkrytej poprzedniego wieczora, choć nie wiem czy lepszym pomysłem nie byłoby zamówienie posiłku w hotelu. I nie chodzi tu o jakość dań, tylko fakt, że z godziny na godzinę coraz mocniej wiało znad pustyni. Większość stolików mijanych restauracji stała na powietrzu, osłonięte były różnymi dziwnymi plandekami. Już zrozumieliśmy czemu. Kelner co kilka minut przecierał blaty, które szybko pokrywał pustynny pył. Nie bardzo było wiadomo jak to wróży naszej wycieczce.
Po obiedzie ruszyliśmy busikiem do miejscowości na skraju pustyni. Z podręcznymi plecakami przesiedliśmy się do jeepów i  w drogę. Sama jazda w porządku, początkowo krajobraz przypominał raczej płaskie pustkowie, ale w końcu pokazały się i wydmy. "Pokazały" to może za dużo powiedziane, bo silny wiatr unosił piasek w powietrzu i widoczność była kiepska. Tym razem żadnych zachodów słońca czy gwiazd ale o dziwo było bardzo fajnie. Początkowo schroniliśmy się w namiocie, zwłaszcza że Hasan bardzo odradzał wycieczkę na wydmy (już nas nudziło to jego ględzenie). Ale że trafili mu się uparci Polacy musiał ruszyć tyłek i przygotować jeepy. Nie zrażeni jego dąsami wpakowaliśmy się do aut zachęcając kierowców do jazdy. Podwieźli nas do obozowiska nomadów, gdzie przy pustynnej jurcie parkowały wielbłądy. Mieliśmy okazję obserwować, jak surowo się z nimi obchodzą i serce trochę bolało. Wiatr nie odpuszczał, ale był zaskakująco ciepły więc po wydmach grasowałam w stroju, którego pozazdrościł by mi niejeden  superbohater: kurtka, spódnica, sandały, bandama i do tego gogle. Pomimo słabej przejrzystości powietrza wydmy prezentowały się wybornie, biegaliśmy po nich pokrzykując dziko jak dzieci.
Po pustynnych szaleństwach zasłużyliśmy na dobrą kolację, i taka była, a Sahara ponownie zaskoczyła nas świeżością posiłków. Jedliśmy w namiocie bo nikt nie akceptował zgrzytania piasku między zębami. Tymczasem podczas biesiady wiatr całkiem ucichł i ku naszemu zaskoczeniu w końcu ukazało się rozgwieżdżone niebo. Resztę wieczoru mogliśmy spędzić przy ognisku gawędząc z tubylcami. Goszczący nas Berberowie opowiadali między innymi, że nigdy nie widzieli śniegu i gór Atlasu bo nigdy nie opuszczali pustyni. Ich życie toczy się na Saharze i nie widzą powodu, żeby ją opuszczać. Kiepsko by się kręcił ich pustynny interes gdyby inne nacje miały podobne spojrzenie na otaczający świat.




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz