środa, 29 kwietnia 2020

Etiopia 2019 - podsumowanie

No i czas najwyższy na podsumowanie tej wyprawy. Oczywiście opinie będą jak najbardziej subiektywne, ale może komuś wzbogacą wiadomości zbierane przed podjęciem decyzji o ewentualnym wyjeździe. Sama skrzętnie takie wrażenia zbierałam i budowałam sobie wyobrażenie tego zakątka Afryki. Ale ile by się tego człowiek nie naczytał i nie naoglądał i tak na miejscu trafi się jakiś zong. Ale po kolei.

Wiele pisano o kiepskich drogach i całodniowych przejazdach do kolejnych atrakcji więc nastawiłam się na najgorsze. I w tym przypadku zaskoczenie raczej pozytywne. Znacząca część dróg na naszym szlaku była raczej asfaltowa, najgorsze odcinki przed Lalibelą i oczywiście przed wulkanem Erta Ale. Lokalną atrakcją są stada zwierząt poruszające się razem z samochodami oraz dzieciaki wędrujące do lub ze szkoły. Tak więc chociaż drogi nie najgorsze, to konieczność manewrowania między ludźmi i zwierzętami znacznie spowalniała tempo jazdy. Kierowca pytał nas, jakie zwierzęta chodzą po polskich drogach i zdziwił się, gdy usłyszał, że prowadzanie bydła po drogach dla samochodów jest u nas zabronione.

Hotele w których mieliśmy zaplanowane noclegi przyzwoite, nowsze i starsze, ale zawsze z łazienką, w miarę czyste. Nocleg na pustyni trudny, ale to na szczęście tylko jedna noc.
Za to zaplecze sanitarne było największym negatywnym zaskoczeniem. Bywałam już w biednych krajach, także w Afryce, ale w Etiopii jakoś najgorzej to zniosłam. Toalety z których można było bezpiecznie korzystać znajdowały się tylko w hotelach i restauracjach hotelowych. W Etiopii większość jadłodajni i barów przygotowuje posiłki nie mając dla klientów nawet prowizorycznego WC czy choćby kranu z wodą do umycia rąk. W najbardziej obleganych przez turystów miejscach wykonane są prowizorki, ale często po skorzystaniu z nich trzeba było pewien czas dochodzić do siebie. Nasz kierowca chyba rozumiał problem, bo sam zachęcał nas do korzystania z "bush toilet", zdarzało się, że tuż przed wjazdem do miasta. I rzeczywiście, podczas długich przejazdów były to z reguły najczystsze przybytki. Kłopot jednak w tym, że w Etiopii trudno liczyć na samotność w krzakach. Niesamowite było to, że w najbardziej odludnych zakątkach, gdzie jak okiem sięgnąć nie widać żywego ducha, po zatrzymaniu samochodu w ciągu kilkudziesięciu sekund, nie wiadomo skąd, materializowali się tubylcy. A co nas kompletnie zaskoczyło, to podobne sytuacje zdarzały się w górach, nawet powyżej 4000 m n.p.m. O sytuacji sanitarno-epidemiologicznej w osadzie na Pustyni Danakilskiej najbezpieczniej chyba nic nie pisać. Czym innym bowiem jest brak toalety na szlaku w Himalajach, gdzie temperatury często ledwie przekraczały 0°C, a czym innym w wiosce gęsto zaludnionej, gdzie chata przylega do chaty a palące słońce podgrzewa powietrze do 45°C.  Stwierdzenie, że czułam się nieswojo nie oddaje chyba w pełni targających mną emocji.

Jedzenie w sumie to też był zong. Najbardziej obawiałam się trekkingu i pustyni, jak się okazało niesłusznie. Na te dwa fragmenty wyprawy mieliśmy specjalnie wynajętych kucharzy (osobna ekipa w górach i inna na pustyni), którzy zafundowali nam najlepsze posiłki, jakie kiedykolwiek jadłam na wyprawach. Chyba nawet lepsze niż na Kili. Chociaż warunki były skrajnie trudne, szczególnie dla Mary na pustyni, to wszystko było świeże, smaczne, urozmaicone. Nawet pozwoliłam sobie na jedzenie surowych sałatek. Z kolei jedzenie hotelowe to raczej porażka. Jakość potraw była odwrotnie proporcjonalna do ilości gwiazdek hotelowych - im bardziej wypasione pokoje tym gorszy kucharz. W każdym lepszym hotelu menu zadziwiająco bogate, ale podane potrawy wyglądały zwykle podobnie. Każda karta zawierała dania z grilla, tymczasem chyba nikt w Etiopii nie wie, co to znaczy. Po prostu mięsa smażono na patelni, a niektóre podawano nawet z sosem. Zdarzało nam się spać w hotelach dwie noce i niesamowite było to, że te same dania zamówione dzień po dniu okazywały się zupełnie inną potrawą. Hotele skromniejsze miały mniejszy wybór, lecz jedzenie chociaż prostsze było zwykle smaczniejsze. Większość restauracji oferuje spagetti i pizzę, ale jak powiedział pewien znajomy czterolatek na widok Mikołaja w przedszkolu - marna podróba! Przez cały pobyt zażywaliśmy probiotyki, obsesyjnie dezynfekowałam ręce (po raz pierwszy zużyłam tyle mydła i środków odkażających) i udało mi się przetrwać wyprawę bez biegunki podróżnych, chociaż po raz pierwszy na wyjeździe jadłam sporo surowizny, za to na injerę się nie skusiłam. Maciek niestety poległ dwukrotnie. Analizując ewentualne powody jego kłopotów znalazłam dwie różnice w naszym jadłospisie. Ponieważ nie jada on chleba i jajek, na śniadania w skromniejszych hotelach miał tylko swoje batony, ale w tych niby lepszych były "szwedzkie stoły" np. z paskami injery lub ryżem z warzywami. Tak więc kiedy my pałaszowaliśmy zwykłe bułki czy omlety on zjadał chyba podsumowania tygodnia (albo i dłuższe). Trzeba też pamiętać, że lokalna injera opiera się na przerwaniu fermentacji tefu, są to jednak inne kultury bakterii niż u nas i przyzwyczajenie naszego przewodu pokarmowego do tych eksperymentów wymaga trochę czasu. Tak więc kłopoty wynikały raczej z jedzenia, bo jak wcześniej pisałam, mycie i odkażanie rąk realizowaliśmy na poziomie zaleceń w pandemii. Niby człowiek bierze pod uwagę podczas wypraw do Afryki takie komplikacje, jednak zaskoczyło nas to, że przytrafiły się one nie w górach czy na pustyni, ale w miastach, po posiłkach w dobrze wyglądających restauracjach.

Kilka słów o górach. Sporo przeczytałam o trudnościach trekkingu i byłam nastawiona na spory wysiłek. Tymczasem przejścia chociaż z pewnością dłuższe niż na Kili nie stanowiły jakiegoś szczególnego wyzwania. Pogodę trafiliśmy średnią, dwa dni deszczu, w tym jeden to długa ulewa, reszta w słońcu. Temperatury w ciągu dnia przyjemne, noce chłodne. Dla mnie najtrudniejsze było przejście z Sankaber do Geech z powodu kilkugodzinnej walki z błotem. Z kolei odcinek opisywany jako najbardziej wyczerpujący (Chenek - Ambiko) podobał mi najbardziej. Przyroda w górach naprawdę powalająca, ale delektować się nią tak naprawdę mogłam dopiero za Chenek. Etiopczycy mają jeszcze sporo do nadrobienia jeśli chodzi o kulturę prowadzenia trekkingów. Mogliby nieco nauczyć się od Tanzańczyków. Góry Simen są parkiem narodowym do którego potrzeba zezwoleń, biletów wstępu itd. Sądziłam więc, że na szlaku będziemy my, ekipa i przyroda. Niestety, większość trasy przeszłam z gadającymi i pokrzykującymi tuż za plecami tubylcami, których nic nie było w stanie zniechęcić. Być może wokół śpiewały jakieś ptaki, ale nie miałam szans ich usłyszeć, bo zewsząd atakowała mnie lokalna paplanina przerywana co chwilę pytaniem o coca-colę lub muła. Bardzo to przeszkadzało w odbieraniu otaczających krajobrazów i mocno mnie zmęczyło. Raz nawet poprosiłam przewodnika o interwencję, bo od tego jazgotu czułam narastający obrzęk mózgu a wzbierająca we mnie agresja groziła międzynarodowym konfliktem. Z podobnym zachowaniem spotkaliśmy się pod wulkanem (noc, rozgwieżdżone niebo, dymiący wulkan czyli cudnie, i do tego gadający cały czas przewodnicy), z czego wynika, że po prostu taka jest w Etiopii kultura organizowania wypraw. No i to mnie całkiem zaskoczyło. Bywałam na trekkingach prowadzonych  przez zamieszkałe wioski (np. w Himalajach), ale wszędzie mieszkańcy rozumieli potrzebę zintegrowania się turystów z przyrodą i zachowywali oczekiwany dystans.

Jeśli chodzi o napotkanych Etiopczyków to temperatura kontaktów zależy od dystryktu. Obszary zamieszkałe przez ortodoksów zwykle wiązały się z bezpośredniością, uśmiechem i życzliwością. Wiele naczytałam się o męczącym nagabywaniu, naciągactwie i żebraniu ale doświadczyłam tego w mniejszym stopniu niż się spodziewałam. Najbardziej agresywni nastolatkowie czepiali się nas w Addis Abebie i Lalibeli - w tych miejscach rzeczywiście trzeba uważać. W stolicy podjęli nawet próbę kradzieży telefonu. W pozostałych atrakcjach turystycznych napór lokalnych handlarzy był do przyjęcia a ludzie sympatyczni. O zachowaniu tubylców na trekkingach napisałam powyżej. Osobną grupę stanowią dzieciaki. Te napotkane w górach naprawdę niesamowite: grzecznie i cierpliwie czekały na nas w punktach widokowych, nigdy nie wyciągały rąk żebrząc, zawsze oferowały coś do kupienia, z wdzięcznością przyjmowały drobiazgi, ale nawet gdy nic już dla nich nie miałam uśmiechały się przybijając piątkę. W miastach były trochę śmielsze, jedynie przed Lalibelą watahy okrążały samochód głośno krzycząc "pen". Afarowie z kolei skryci, niechętni turystom, grozili kijami nawet przy próbie fotografowania stada wielbłądów. Postanowiłam, że nie będę płacić za możliwość zrobienia zdjęć, prezentów nie chcieli więc nie mam ani jednej fotki z tych obszarów.
Sposób organizowania wyprawy w Etiopii ma chyba służyć większemu poczuciu bezpieczeństwa, bo doczepiają do stałej obsługi różnych urzędników, strażników i policjantów. Nie wiem czy podnoszą oni poziom ochrony turystów ale niewątpliwie załapują się na podwózkę  i wikt. Najbardziej pomocny okazał się Hassan w górach i policjant na wulkanie. Na trasie czuliśmy się w miarę bezpiecznie jednak dwa incydenty zagroziły pewnemu beztroskiemu odbieraniu Etiopii. Pierwszy wypadek wydarzył się na początku podróży. Przejeżdżaliśmy przez malowniczo usytuowany most i poprosiliśmy Tarika o krótki stop, żeby zrobić fotki. Kierowca zatrzymał się na moment a my przez okna pstryknęliśmy kilka zdjęć. Za mostem wojskowy kazał zjechać na bok i czekać. Jakoż wkrótce podbiegł do nas wyższy stopniem żołnierz w autentycznym napadzie furii. Kazał Tarikowi wysiąść i wrzeszczał na niego bez opamiętania, po czym go spoliczkował. Nie był to jeszcze koniec występu, ale jego kolega widząc nasze przerażone miny siłą odciągnął go od samochodu. Kierowca zachował nadzwyczajny spokój, chociaż my mieliśmy wrażenie, że chcą go rozstrzelać. Kiedy wrócił do auta powiedział, że ten młody żołnierz kazał mu klękać! Chyba w tym kraju nie ma czegoś takiego jak mandat. Przez długi czas w samochodzie panowała kompletna cisza, byliśmy mocno poruszeni, nie wiedzieliśmy, jak ustosunkować się do tego zajścia a Tarik tylko machnął ręką mówiąc "wojsko" - co miało wszystko tłumaczyć.
Pod koniec wyprawy, po przyznaniu Etiopii Pokojowej Nagrody Nobla zaczęły się jakieś zamieszki na ulicach, co oglądaliśmy w telewizorach przy śniadaniu. Zagadnęliśmy przewodnika, ale ten uspakajał, że jest całkowicie bezpiecznie. Za to wieczorem czytaliśmy w newsach o kilkudziesięciu zabitych. Faktycznie na naszej trasie nic się nie działo, aż przyjechaliśmy do Dessie. Tam w dużym, eleganckim hotelu, na jadalnię wkroczyli jacyś miejscowi dygnitarze w towarzystwie ochroniarzy z karabinami. Nie byli to żołnierze a ludzie w garniturach z bronią, jak w gangsterskich filmach. Przez moment zrobiło się nieciekawie. Na szczęście widząc nasze wielkie oczy po krótkiej lustracji terenu wycofali się na zaplecze, jednak kęsy zamówionych dań jakoś trudniej przechodziły przez gardło.

Na koniec jak zwykle kilka uwag o agencji organizującej wyprawę Timeless Ethiopia Touring. Ogólnie rzecz biorąc ocena będzie raczej pozytywna, ale mam kilka uwag:
- Uważam, że przy kosztach wycieczki przekraczających trzy tysiące dolarów uczestnik powinien mieć prawo do wygodnego podróżowania, a niestety dwie osoby siedziały z tyłu mając kolana praktycznie pod brodą (mechanizmy przesuwania krzeseł były popsute). Mogło by to być gdyby przejazdy trwały 2-3 godziny, a niestety trwały do ośmiu godzin. Używany przez nas samochód nie spełniał warunków do podróżowania dla pięciu osób z bagażami i o to mam największy żal, chociaż to nie ja siedziałam na tylnym siedzeniu. Organizator z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, że po drodze będziemy musieli zabierać różnych doklejonych pasażerów, ale nie zadbał on o zapasowe miejsca każąc nam ścieśniać się według potrzeb, co czyniło jazdę bardzo męczącą.
- Plan trekkingu zakłada powrót do Chenek tą samą drogą, chociaż wiadomo, że nikt nie chce tak wracać. Nawet nasz przewodnik uważał za rzecz oczywistą, że wybierzemy prostszy sposób i był zdziwiony, że w ogóle rozważamy taką możliwość. Czemu nie można było tego zaproponować od razu, tylko robić jakieś podchody, nie wiem. Nie powinno się zostawiać turystów na łaskę dogadywania się z kucharzem, bo trochę trąci to naciągactwem. Dostaliśmy propozycję nie do odrzucenia za jedyne 50 USD od osoby i zgodziliśmy się, ale trochę żałuję, że nie przegoniliśmy towarzystwa z powrotem przez przełęcz. Miałabym fajne miny na zdjęciach. Niestety nikomu z nas się już nie chciało i na to właśnie liczą przewodnicy.  
- Na koniec jeszcze jedna uwaga. Wszystkie nasze podróże zawsze kończyły się uroczystą kolacją z jakimś programem artystycznym. Był to element programu proponowany przez lokalne agencje, nawet jeśli głównym organizatorem była agencja z Polski. Trochę mi tego zabrakło w Etiopii, chociaż wylatywaliśmy dopiero przed północą i cały wieczór był do wykorzystania. Zresztą taka kolacja nie musiała być ostatniego dnia, chociaż pewnie w Addis Abebie są największe możliwości zorganizowania czegoś takiego. Moje filmy z wypraw zwykle kończyłam barwnymi występami w narodowych strojach i tego mi brakuje w nagranym materiale. Okazało się jednak, że kolega wracający wcześniej miał więcej szczęścia i załapał się na taką kolację. Tak więc ten punkt programu zależy chyba od widzimisię szefa.

Był to mój pierwszy, samodzielnie zorganizowany wypad w oparciu wyłącznie o agencję lokalną. Podróżowanie w małej grupie pozwoliło szybciej poruszać się po drogach, ale komfort jazdy był chyba mniejszy niż w autokarach, gdzie przynajmniej każdy ma swoje miejsce. Jeśli grupa ma przewodnika z Polski to jest to spora przewaga, bo co prawda w każdym zabytku nasza agencja opłacała kogoś oprowadzającego po danej atrakcji w języku angielskim, ale konia z rzędem temu, kto by wszystko zrozumiał. Dwa razy trafiliśmy na wyraźnie mówiących przewodników, reszta niestety to mocno niewyraźny bełkot. Ciężko było nawet osobom biegle posługującym się językiem angielskim. Cały ciężar organizowania wyprawy spoczywał na kierowcy-przewodniku i Tarik poradził sobie dobrze: łatwo było się z nim komunikować, chociaż i on zaliczał wpadki (zawsze mówił że nas rozumie, ale losy naszej torby-depozytu wyraźnie temu przeczyły), był uważny na drodze a w miejscach niebezpiecznych czuliśmy się zaopiekowani. Słuchał naszych próśb i starał się dostosować plan wycieczki do naszych oczekiwań. Cieniem na jego ocenę rzuciła się odpłatna akcja w górach, ale do tej pory nie wiem, czy była to cena uzgodniona przez Tarika i kucharza czy przez szefa naszej agencji. Wszyscy w jakikolwiek sposób pomagający podczas wyprawy oczekiwali napiwków, każdy przewodnik po najmniejszym nawet kościele również. W porównaniu z Marokiem kultura ich przyjmowania była daleko mniej dla nas krępująca: nikt nie przeliczał pieniędzy, a za każdy napiwek dziękowali nam szczerze i serdecznie, ściskając dłoń lub kłaniając się z uszanowaniem. Jeśli relacje były szczególnie dobre to pozwalaliśmy sobie na tradycyjne tryknięcie prawymi barkami (tutejszy sposób witania). Ostatnia uwaga dotyczy programu wycieczki. Etiopia jest ciekawa, miejscami piękna, miejscami mocno egzotyczna. Trekking w górach oraz wypad na pustynię Danakilską i wulkan Erta Ale wydłużają znacznie wyprawę i czynią ją bardziej wymagającą, jednak bez tych atrakcji zwiedzanie północnej Etiopii to praktycznie pielgrzymka od jednego świętego miejsca do innego świętszego. Jeśli komuś taka pielgrzymka odpowiada to może skorzystać z typowych wycieczek organizowanych przez większe biura podróży, w przeciwnym wypadku samemu trzeba ułożyć sobie program i agencja Timeless Ethiopia Touring może być w tym użyteczna. Trzeba jednak dokładnie przedstawić swoje oczekiwania i dograć szczegóły. Może powyższe uwagi w tym pomogą.

Z każdej wyprawy pozostaje nam coś w życiu codziennym. Po Etiopii w naszym jadłospisie na stałe zagościła sałatka Mary z avocado, pomidorów i cebuli skropiona sokiem z limonki, no i kupujemy więcej etiopskiej kawy. Teraz nareszcie mogę zacząć montować film, a jest tego materiału od cholery. A następne wpisy to dopiero po przejściu pandemii, ale kiedy to będzie...  

środa, 15 kwietnia 2020

Etiopia 2019 - 29 października (droga do Addis Abeby, powrót do Polski)

Rano w pokoju 19°C. Noc niezła, ale agregat pracował ostro, bo prądu właściwie nie było. Śniadanie tak samo beznadziejne jak kolacja.
Około siódmej ruszyliśmy do Addis. Droga z wieloma zakrętami, najpierw przez wioski zamieszkałe w większości przez ludność muzułmańską, a po nabraniu wysokości przez osady wyznawców etiopskiego kościoła  ortodoksyjnego. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym Tarme Ber. I tu czekała mnie nagroda. Na ziemi miejscowi wytwórcy wyłożyli wyroby jakich do tej pory nie spotkaliśmy w żadnym odwiedzanym miejscu: fikuśne czapeczki i kapelusze, drewniane torebeczki i ciekawą biżuterię. Bardzo mnie to ucieszyło, bo wycieczka dobiegała końca a ja nie miałam nic dla moich wnuczek. A tu taka niespodzianka! Za 450 birr (15 USD) zakupiłam małą torebkę, duży wisior, bransoletkę i kolczyki - wszystko wykonane z drewna. W Debre Byrhan zatrzymaliśmy się na smaczny lunch. 
Na naszą prośbę w Addis wpadliśmy jeszcze do supermarketu na ostatnie zakupy i dobiliśmy walizki etiopską kawą. Radził nam Tarik i rzeczywiście ceny dobre. Do hotelu dotarliśmy około godziny 17.
Dla Maćka powrót był trudny, bo cierpiał na drugie już podczas tej wyprawy sensacje jelitowe, czy to po wczorajszej kolacji i porannym śniadaniu - ciężko powiedzieć.
Do wylotu pozostało jeszcze kilka godzin  i po krótkich negocjacjach z szefem agencji na popołudnie i wieczór dostaliśmy pokój na odświeżenie. Bardzo podniosło to komfort tego ostatniego dnia, no i Maciek mógł jakoś przeżyć mając blisko toaletę. Na kolację z folklorem niestety nie załapaliśmy się, może dla wyrównania konieczności użyczenia nam pokojów. Ostatni, skromny posiłek dostaliśmy z naszej hotelowej restauracji.
O godzinie 21 Tarik zabrał nas na lotnisko. Tam na podróżnych czekają bagażowi z wózkami. Chętnie skorzystaliśmy z ich usług, ale też wolnych wózków nie było widać - do każdego przypięty był jakiś porter. Bagażowy odprowadził nasze torby aż do odprawy i do dużej tablicy, na której opisany był zalecany napiwek: 20 birr od jednej paczki dla Etiopczyka, 30 birr dla cudzoziemca. I tak trochę niespodziewanie wydałam 60 birr (2 USD). Po odprawie ruszyłam wydać ostatnie birry ale ceny na lotnisku z kosmosu. Starczyło mi na dwie butelki wody i trzy lizaki. Błogosławiłam pomysł kupienia prezentów na przełęczy i w markecie. Torebeczka za którą zapłaciłam około 8 USD tutaj kosztowała 25 USD! Ceny kawy też powalały. A miałam taką myśl, żeby prezenty zakupić na lotnisku. Na szczęście wyszło inaczej. 
Powrót do Polski bez problemów.







poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Etiopia 2019 - 28 października (powrót do Addis Abeby, Dessie)

Rano w pokoju 20°C. Szybkie śniadanko i w drogę. Pożegnaliśmy jednego uczestnika wyprawy który zdecydował się na lot z Lalibeli do Addis i powrót do kraju dzień wcześniej. Dzięki temu Maciek odzyskał nieco przestrzeni w samochodzie. My wracaliśmy samochodem początkowo tą samą, trudną drogą, potem już asfaltową aż do Dessie. Cały czas kierowca manewrował między zwierzętami wędrującymi na pastwiska. Proszących dzieciaków jakby mniej, pewnie były w szkole.
W jednym miejscu zatrzymaliśmy się na moment chcąc sfilmować i obfotografować chłopców zgrabnie zaprzęgających do pracy cztery woły. Nagle jeden z nich zaczął do nas biec. Myślałam, że znowu usłyszymy prośby o wsparcie lub zapłatę za zdjęcia. Tymczasem chłopiec przyniósł nam spory kawałek chleba do spróbowania. Doprawdy, Afryka niejedno ma oblicze i nieustannie zaskakuje.
Dessie przywitało nas przyjemną temperaturą 21°C. Hotel wypasiony. Jadalnia robiła wrażenie (olbrzymie żyrandole, muzyka na żywo), ale jedzenie okropnie niesmaczne. Było to dziwne, bo sądząc po innych gościach było to popularne miejsce wśród lokalnych notabli (jeden nawet przyszedł z ochroną uzbrojoną w karabiny). Atmosfera nieco się usztywniła, na szczęście uzbrojeni mężczyźni szybko opuścili salę. Maciek zamówił zapiekankę z ryżu i warzyw - brzmiało bezpiecznie, wyglądało apetycznie ale jak się okazał  był to przegląd tygodnia który dał znać o sobie dnia następnego.









Etiopia 2019 - 27 października (Lalibela)

Rano w pokoju 19°C. Po śniadaniu około ósmej (sok z papai, jajka we wszystkich odmianach) ruszyliśmy zwiedzać jedną z największych atrakcji Etiopii - kościoły w Lalibeli. Wstęp 50 USD od osoby, do tego organizator zorganizował przewodnika. Rozbawiła mnie konieczność opłacenia możliwości użycia kamery (300 birr), bo większość zwiedzających używała komórek, którymi przecież też można kręcić filmy i to nie wymagało dodatkowych opłat. 
Była niedziela więc mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda nabożeństwo w obrządku tutejszego kościoła. Msza odbywała się na powietrzu niedaleko kompleksów kościelnych, mnóstwo kobiet w bieli, atmosfera luźna.
Wykute w litej skale kościoły rzeczywiście robią wrażenie. Jako że stanowią część listy światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO w trosce o zachowanie pierwotnego kształtu i zabezpieczenie przed zniszczeniem kilka z nich zostało nakrytych stalowymi konstrukcjami, co niestety znacznie pomniejszyło magię i odczucie sacrum tego miejsca a całość wygląda po prostu brzydko. Wysiłek ludzki niewyobrażalny w tamtych czasach (koniec XII i początek XIII wieku), ale jak podkreślił przewodnik, w dzień pracowali ludzie, nocą budowały anioły. Bałam się, że oglądanie 11 obiektów okaże się nudne, jednak drobne smaczki w trakcie zwiedzania przyczyniły się do lepszego odbioru całej wycieczki. A to ukazały się ciekawe malowidła na ścianach, a to przechodziliśmy 20 m tunelem w całkowitej ciemności, a to trafiły się zdjęcia w smudze światła przechodzącej przez krzyż w ścianie. Dzień upłynął dość szybko. Kościoły zgrupowane są w dwóch kompleksach: północny i południowy. Między zwiedzaniem tych dwóch grup mieliśmy dwugodzinną przerwę na lunch. Nie chcieliśmy go jeść w naszym hotelu więc Tarik zabrał nas do restauracji  przy Seven Olives Hotel: bogate menu, chociaż tanio nie było. Odpoczęliśmy w przyjemnym miejscu.
Wieczorem skromna kolacja w naszym  hotelu (mały wybór, porcje nieduże ale dość smaczne) przy butelce jedynego znanego tutaj białego wina wytrawnego Rift Valley. 
Noc cudownie spokojna, żadnych śpiewów, wyspaliśmy się jak susły.