Noc dobra, cały czas zdumiewał mnie brak jakichkolwiek odgłosów miasta, tylko małpy, tukany i takie tam. Śniadanko niezłe, nieco mniej urozmaicone niż w poprzednim hotelu, za to zdecydowanie lepsza kawa. O wpół do dziewiątej na hasło Aleksandra zostaliśmy zabrani przez Franklina (szef lokalnej agencji) na prywatną wycieczkę po okolicy Parku Narodowego Arenal Volcano. Oprócz kierowcy (w tej roli Franklin) wędrówkę prowadził przewodnik, tym razem bez lunety, co nadrabiał niezwykłym zaangażowaniem. Zaczęliśmy od wodospadu La Fortuna. Spacer prowadził około 500 schodami przez las deszczowy do wodospadu w dół, po drodze wspaniała roślinność i oczywiście ptaszki. Wodospad spada z hukiem z wysokości 70 metrów i co prawda tworzy naturalny basen, ale nurt jest bardzo silny więc kąpiel można zrealizować tylko na obrzeżach lub we wcześniejszym, łagodnym fragmencie rzeki. A sama kąpiel, no cóż, baaaardzo rześka.
Potem przejechaliśmy do Parku Narodowego pod najmłodszy wulkan Kostaryki - Arenal, którego stożek osiąga wysokość 1633 m n.p.m. Wędrówka obejmowała krótki spacer pośród lasu deszczowego, momentami po zastygłej lawie i głazach z erupcji w 1968 roku, do punktu widokowego na wulkan i okolicę. Góra nieźle wyeksponowana, wierzchołek oczywiście w chmurach. Przewodnik wypatrzył dla nas sporo ptaszków, brak lunety nam nie przeszkadzał bo mieliśmy własny sprzęt.
Na koniec zaliczyliśmy kąpiel w rzece, której wody osiągają temperaturę 37°C. Przyjemne doznanie aczkolwiek jest dla mnie zagadką, jak można się tak moczyć godzinami.
Wycieczka zapowiadana była jako całodniowa ale skończyła się wczesnym popołudniem. Poprosiliśmy przewodnika o możliwość zjedzenia lunchu i napicia się kawy przed odstawieniem do hotelu, który był na obrzeżach miejscowości, poza handlowym centrum. Przystał na to z ochotą i podwiózł nas do siedziby swojej agencji przy której była sympatyczna "soda" (nazwa małych, rodzinnych restauracji) i fajna kawiarnia z linią własnych, wypalanych kaw. Po posiłku Franklin miał nam wręczyć voucher na podróż następnego dnia czyli przejazd z hotelu do portu, przepłynięcie łodzią jeziora Arenal i dojazd busem do hotelu w Monteverde. Od rana prosiliśmy go o to, ale ciągle odpowiadał "later", więc wyobrażałam sobie, że to będzie jakiś bardzo wyjątkowy dokument. W końcu po lunchu wręczył nam odręcznie zabazgraną kartkę z pytaniem, jak chcemy zapłacić: kartą czy gotówką. I zrobiło się mało sympatycznie, albowiem w ogóle nie miałam zamiaru płacić. Według planu wycieczka i transport były już opłacone wcześniej w ramach programu. Franklin demonstracyjnie pogrzebał coś w komputerze i oświadczył, że voucher na pewno nie został opłacony. Czy mogliśmy coś zrobić? Ano tak. Po szybkim przeliczeniu różnicy czasu okazało się, że w Polsce jest około 21 czyli nie tak późno. Ja zaczęłam słać pytania na WhatsApp do pani Klaudii (autorki całej logistyki) a Maciek po prostu próbował dzwonić. Po chwili otrzymaliśmy wiadomość: absolutnie nic mu nie płaćcie. W tak zwanym międzyczasie, kiedy Franklin zorientował się, do kogo dzwonimy nagle odnalazł nasz rachunek i już nie chciał żadnej należności. I byłoby to śmieszne, gdyby nie to, że było po prostu żałosne. Odwiózł nas do hotelu i pożegnał, niesmak jednak pozostał. Zastanawialiśmy się, czy ta zabazgrana kartka rzeczywiście pozwoli nam dotrzeć do Monteverde. Ale tym mieliśmy się martwić jutro. Popołudnie spędziliśmy przy basenie, ja czytając a Maciek goniąc z lufą okoliczne ptaszki.
Kolacji już nie chcieliśmy jeść w hotelu, bo trochę obawialiśmy się udziwnionych potraw. Wieczór ciepły więc można było wybrać się na spacer. W odległości około kilometra znaleźliśmy dwie restauracje i jeden sklep. W jednej był tłum gości i kolejka czekających (pomimo dobrych opinii to nie dla nas), w drugiej pustki. Zaryzykowaliśmy i dobrze, bo porcje były godne a jedzenie smaczne. W sklepie zakupiliśmy argentyńskie wino co gwarantowało miłe zakończenie dnia.