niedziela, 25 maja 2014

Safari 2014 - 4 lutego

Drugi dzień safari zaczęliśmy od śniadania po raz ostatni w towarzystwie całej grupy. Od tego dnia sześć osób realizowało nieco inny plan wyprawy. Póki co cieszyliśmy się wspólnym biesiadowaniem. Muszę przyznać, że posiłki na safari były dla mnie sporym rozczarowaniem. Lodże funkcjonują w Afryce na dość dziwnych zasadach (nie piszę tu o lodżach w sercu parków narodowych, z pokojami po 1000 dolarów za dobę). Jest to miejsce w całości ogrodzone z własnym sporym pasem zieleni, niewielkim basenem i kilkoma budami handlującymi miejscowymi wyrobami. Pokoje o standardzie zbliżonym do hotelowego są sprzątane, turysta otrzymuje pościel i ręczniki. Pośrodku znajdują się budynki z kuchnią i jadalnią. Jest też jedna duża lodówka z napojami obsługiwana przez miejscowego pracownika (kasował i serwował napoje). Aż się prosi zorganizować prawdziwą restaurację lub jakiś bar. Niestety, mimo ciągłego ruchu turystów nie ma stale czynnej kuchni. Każda grupa przywozi swojego kucharza i swój sprzęt. I chociaż byliśmy już blisko cywilizacji znowu ćwiczyliśmy plastikowe kubki i talerze, co jednak przeszkadzało mi mniej niż jakość jedzenia. To co dziwiło pozytywnie na wysokości czterech czy pięciu tysięcy metrów w górach było trudne do zaakceptowania "na ziemi". Bo jak tu zrozumieć proszkowe zupy czy nędzne gulasze kiedy wokół mnóstwo straganów i sklepów ze świeżą żywnością. Kucharz przyrządzający posiłki na safari miał nieco wystraszoną minę i gotował niesmacznie, więc nie ma się co dziwić, że słoik dżemu prawie wyrywaliśmy sobie z rąk. Trzeba też dodać, że nawet jeśli coś przemyciliśmy z kraju, to po trekkingu większości zostały marne resztki.  W naszym przypadku w górach nie skorzystaliśmy w ogóle z własnych produktów, za to na safari były ratunkiem przed BARDZO monotonną dietą.
Drugi dzień safari to zwiedzanie Krateru Ngorongoro - jednej z wizytówek Tanzanii. Uroda miejsc i bogactwo zwierząt pozostawiają niezapomniane wrażenia.
Wczesnym popołudniem skończyliśmy polowanie na różne okazy zwierząt i  dostaliśmy propozycję zwiedzenia wioski Masajów. Masajowie pozwalają na wizytę swoich domostw po uzgodnieniu ceny, proponowane 20 dolarów od osoby nasz lider zbił do 15. Nie był to koszt ostateczny, do tego dochodziły ceny prawie obowiązkowych pamiątek i datki na szkołę. Po zdobyciu Kili kontakt z Masajami  uważam za najbardziej egzotyczny i było to chyba najważniejsze doświadczanie Afryki. Mieliśmy świadomość komercjalizacji tej wizyty, ale braki uzębienia,  widoczne larwy pod skórą czy boso biegające dzieci nie były udawane. Wizyta obejmuje rozmowy z tubylcami, fotografowanie, możliwość wejścia do domu, odwiedzenie szkoły i oczywiście wybieranie biżuterii. Nie będę opisywać obyczajów Masajów bo o tym piszą liczne książki, ale naprawdę, co innego czytać o tym a co innego tego dotknąć. Dlatego wszystkim podróżującym po Afryce gorąco polecam skorzystanie z możliwości wejścia do wioski Masajów.
Dzień zakończyliśmy bohaterskim odwiedzeniem miejscowego pubu. Wrażenia dobrze podsumował Mateusz - to tak jakby wychodek pomalować na niebiesko. Ale cóż, zachciało się piwa. Mieliśmy asekurację miejscowego przewodnika. Nie wiem jak piwo, ale my piliśmy wino specjalnie sprowadzone z okolicznych sklepów i na szybko chłodzone (chyba nikt tam nie zamawiał wina). Pierwsza butelka była w cenie przyzwoitej, ale za następne chcieli już więcej. I oczywiście nigdy nie mieli wydać reszty. Ach ta Afryka!
















































































































  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz