Dzień zaczęliśmy nieco wcześniej bo plan był dość napięty. Śniadanie o 7 wypadło słabo, bo główny dostawca energii - cudnie wypieczone, chrupiące bułki do hotelu dostarczane są po 8. Trzeba było zadowolić się krakersami, reszta śniadania bez zmian. Punkt ósma wyruszyliśmy busikiem spod hotelu do jeziora Titicaca. Tutaj jednak panowała zdecydowanie większa dyscyplina przy organizowaniu wycieczek niż w Afryce. Przejazd to 3 godziny najpierw drogą asfaltową (o wiele za krótko), potem to już tylko dziury, garby, większe dziury, wszechobecny pył i oczywiście zakręty, zakręty, zakręty... Po drodze przystanek w punkcie widokowym z panoramą jeziora i pasma górskiego - czas dla filmowców i fotografów. Muszę powiedzieć, że w czasie całej podróży miejscowi przewodnicy nigdy nie okazywali zniecierpliwienia i z dużym zrozumieniem podchodzili do naszej niekończącej się ochoty do robienia zdjęć i filmowania. Kolejny etap podróży to krótka przeprawa promem a po niej znowu zakręty przez jakąś godzinę aż do plaży Copacabana. Słowo plaża chyba nie oddaje charakteru tego miejsca. Jest to po prostu przystań nad jeziorem, trochę piasku oraz rząd jadłodajni. Poza jedną restauracją z ekspresem do kawy z prawdziwego zdarzenia i toaletami reszta to podobne do siebie budy, różnymi plandekami osłonięte od wiatru i serwujące podobne menu. W jednej z nich zjedliśmy lunch - oczywiście jak wszędzie wokół jeziora był to pstrąg z ryżem - ryba bardzo smaczna.
Potem łodzią płynęliśmy na Isla del Sol, miało być 45 minut, miałam wrażenie że była to raczej godzina. Całkiem sympatyczny rejs z pięknymi obrazkami po drodze. Z przystani do naszego hotelu położonego prawie na szczycie szliśmy około 30 - 40 minut. Słońce grzało niemiłosiernie. Pokój w hotelu czysty, widok z okna powalający. Na przylegającym tarasie mogliśmy się chwilę wygrzewać i cieszyć panoramą jeziora. W miarę upływu czasu szybko zaczęliśmy odczuwać spadek temperatury. Już w kurtkach (w zanadrzu mając czapki i rękawiczki) ruszyliśmy na sam szczyt wyspy podziwiać zachód słońca. Dołączyła do nas grupa turystów, ale spokojnie wszyscy zmieściliśmy się w wybudowanej wieży obserwacyjnej. Po zmroku zrobiło się baaardzo zimno.
Po całym dniu spędzonym w drodze marzył mi się gorący prysznic ale okazało się to niemałym wyzwaniem. W pokoju było 14 stopni !!! No tak, jak by nie było trwała przecież boliwijska zima. W ciągu dnia przy stale palącym słońcu czuliśmy się jak w lecie w Polsce i można było chodzić nawet w krótkim rękawie. Jednak nocą temperatury były dużo niższe, a w okolicach Titicaca w ogóle było nieco chłodniej niż na przykład w La Paz. Na wyspie w pokojach hotelowych nie było żadnych grzejników, a w łazience niedomykające się okno. Odkryliśmy "brazylijski prysznic", trochę mnie niepokoiły wystające kable, ale Radek przeprowadził z nami szybki kurs użytkowania. Wejście "na golasa" do łazienki prawie wywołało bezdech. Woda była ciepła, ale strumień bardzo rozproszony i umycie włosów wymagało niemałej cierpliwości. Pocieszeniem było to, że czekająca nas kolacja była w przytulnej izbie, gdzie grzał piec i ciepło dochodziło także z kuchni. Mokre włosy mogły więc doschnąć, a ja nie bałam się przeziębienia. Kolacja bardzo mi smakowała, chyba zjadłam najlepszą zupę na wyprawie. W czasie kolacji odśpiewaliśmy koleżance sto lat (właśnie w tym dniu obchodziła urodziny) wznosząc toast miejscową wódką z winogron - bardzo dobra, choć myślę, że smakowało by mi wszystko, co rozgrzewało. Do łóżka wsunęłam się najedzona, rozgrzana, w swetrze, ale bez czapki (Maciek w kurtce i czapce). Zasypiałam myśląc o czekających nas noclegach w namiocie otoczonym surowymi górami Kordyliery Królewskiej - może być naprawdę ciekawie.