niedziela, 12 lipca 2015

Boliwia 2015 - 6 czerwca (La Paz)

Chociaż zasnęliśmy szybko zmęczeni wielogodzinną podróżą to bladym świtem obudził mnie ból głowy. Zrozumiałam, że frycowe za przebywanie na tej wysokości trzeba będzie jednak zapłacić. W nocy nie było czasu na ocenę hotelu, teraz z zaciekawieniem rozglądaliśmy się po pokoju. Hotel Casa de Piedra Hotel Boutique wyglądał całkiem nieźle, wystrój pełen bibelotów choć w sumie czysto. Niestety, zawsze jest jakieś "ale", jednak w tym przypadku zaskoczyło nas ono zupełnie - pokój był bez okna. Brak możliwości wietrzenia źle na mnie wpływał, w pomieszczeniu czuć było stęchlizną. Hotel bez okien to dopiero egzotyka! Nie wiedziałam już, czy mój ból głowy to kwestia rozwijającego się AMS czy reakcja na hotelowy smrodek.
Śniadanie wypadło całkiem nieźle i tak nawet europejsko - jajecznica, wędlina (4-5 plasterków), serek (4 kawałeczki), dżemik i masło, banany i papaja, musli z jogurtem, z egzotyki herbata z liści koki i sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy (tego nie jestem pewna, ale pestki pływały). Trochę źle wróżyły ilości jedzenia wystawione na stół dla dziewięciu osób, ale trzeba przyznać, że uzupełniane były na bieżąco lub po zwróceniu uwagi, chociaż zawsze w takiej symbolicznej ilości. Podziwiałam niestrudzone kursowanie obsługi na zaplecze z deserowymi talerzykami zawsze po kilka plasterków.
Po krótkim zebraniu organizacyjnym wybraliśmy się na spacer po La Paz. Chłodny ranek przypomniał nam, że tutaj jest zima, ale stabilna o tej porze roku pogoda zapowiadała słoneczny i ciepły dzień.
Po wyjściu z budynku zaraz zostałam otoczona zapachami i dźwiękami wielkiego miasta. Okazało się, że nasz hotel rzeczywiście stoi w samym centrum, nieopodal jednego z głównych placów miasta. Pierwsze wrażenie przypomniało mi ulice Betlejem - oślepiające słońce, kurz, zakorkowane, wąskie ulice, dźwięki klaksonów, pokrzykiwania ulicznych sprzedawców, pomieszane zapachy potraw przygotowywanych i serwowanych  z przeróżnych budek, a najczęściej wprost na chodniku. To co od razu różniło te miejsca to zachowanie ludzi - nie nawiązywali kontaktu, mijali nas obojętnie, handlarze nie zachwalali towaru, obsługiwali z dużą rezerwą, choć uprzejmie, często odwracali się do nas tyłem. Miało się wrażenie, że nie są ciekawi świata, chociaż turystów nie było wielu - pojedyncze grupki z plecakami przemykały po uliczkach La Paz.
Zaczęliśmy od wymiany walut w polecanym punkcie. Kurs rzeczywiście był korzystny. Potem dostaliśmy czas wolny na krótką wycieczkę po przyległych do katedry Św. Franciszka uliczkach. Od razu ruszyliśmy na poszukiwanie kawiarni i z satysfakcją w zacisznym miejscu wypiliśmy bardzo dobre espresso (12 bolivianos) choć ilość kawy z pewnością zadziwiłaby Włochów: jakieś 80-100 ml!!!. Tak więc dostaliśmy pierwszą nauczkę - nie zamawiać podwójnego espresso, bo pęcherz miałby trudności  z przyjęciem takiej ilości płynu. Ale kawa naprawdę smaczna.
W południe udaliśmy się na lunch do ponoć bardzo popularnej knajpki. Rzeczywiście była popularna wśród Boliwijczyków, bo wszystkie cztery stoliki były zajęte  i musieliśmy trochę poczekać. Lokal czystością pozostawiał wiele do życzenia, nie było toalety. Obsługa miła. W porze lunchu do wyboru są zwykle dwa dania, więc nie było specjalnie nad czym myśleć. Jedliśmy zupę z orzeszków ziemnych (miejscowy przysmak, dla mnie dziwna) oraz ryż z kurczakiem (raczej żałosny). Po lunchu Maciek z Mateuszem ruszyli w miasto by kupić miejscowe numery telefoniczne, ale po wielu próbach w różnych punktach obsługi nie udało się ich uruchomić. I tak dwie karty SIM można było wyrzucić (koszty symboliczne). Ja wróciłam do hotelu i właściwie mój dzień tak się zakończył. Wystąpiły bowiem u mnie tak gwałtowne dolegliwości żołądkowo-jelitowe, że resztę dnia spędziłam w łóżku trzymając się w pobliżu toalety i popijając Floridral (preparat probiotyczno - nawadniający). Wieczorem Maciek poszedł  z grupą na kolację,  tym razem do eleganckiej restauracji na steki z lamy. Ja zaczęłam lekko panikować, bo dreszcze i osłabienie stawiały pod znakiem zapytania wycieczkę po La Paz następnego dnia. Na szczęście Maciek wrócił z termometrem boliwijskim (piszę boliwijskim, bo takiego patentu naprawdę dawno nie oglądałam) i okazało się, że nie mam gorączki, więc się trochę uspokoiłam. Lama podobno smaczna.
Dzień powoli się kończył. Głowa przestała boleć, dolegliwości powoli się wyciszały. Nie wiedziałam, czy moje zaburzenia to skutek choroby wysokościowej czy spotkania z kuchnią boliwijską, a może jedno i drugie. Gdzieś koło północy zaczęłam już z niecierpliwością oczekiwać następnego dnia.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz