środa, 9 sierpnia 2017

Trekking wokół Manaslu 2016 - podsumowanie

No i wreszcie czas na podsumowanie. Był to mój trzeci pozaeuropejski trekking i trzeci kontynent. Jak się okazało doświadczenia z poprzednich wypraw przydały się średnio albowiem jest sporo różnic w prowadzeniu trekkingu.
Najpierw wrażenia z samego Nepalu. Przyroda broni się w każdym miejscu: w niższych partiach mnóstwo zieleni, szmaragdowo-zielone przełomy towarzyszącej nam rzeki (obrazki najbardziej przypominały mi Korsykę), wysoko - ośnieżone szczyty Himalajów Wysokich. Jest pięknie bez dwóch zdań. Podróżowanie jest bardzo uciążliwe albowiem kraj infrastrukturę ma w zalążku, natomiast ilość samochodów rośnie wprost proporcjonalnie do ilości turystów, których napór co roku przybiera na sile mimo zniszczeń po trzęsieniu ziemi. Dotarcie do punktów startowych trekkingów w pobliżu gór to często dzień a nawet dwa dni jazdy samochodem po drogach, których nie ma. Do tego mrożące krew w żyłach mijanki! Planując wyprawę myślałam, że porzucam cywilizację dla kontaktu z naturą, dla ciszy i egzotycznych potraw, tymczasem w miastach powala smog, hałas i monotonia posiłków. Więc jeśli ktoś myśli, że po opuszczeniu samolotu zaczerpnie głębokim oddechem krystaliczne, himalajskie powietrze to niestety bardzo się myli, bo najlepszą rzeczą, którą można zrobić stawiając pierwsze kroki w Katmandu to nałożenie maseczki ochronnej na nos i usta. Naprawdę nie żartuję.
Ludzie są niezwykle pogodni i życzliwi, nie przepuszczają jednak żadnej okazji, żeby spróbować zarobić nawet przy krótkim zetknięciu z turystami. Muszę jednak przyznać, że podczas całej wyprawy ani razu nie spotkałam się z żebraniem dzieci lub dorosłych. Żadnego "one dollar" i to mnie trochę zaskoczyło. Nepalczycy żyją skromnie, a im wyżej tym warunki coraz surowsze, ale o dziwo miałam wrażenie, że z wysokością rośnie porządek i higiena. Oczywiście w każdej osadzie można było zauważyć zadbane hacjendy i takie domostwa, że nie bardzo było wiadomo, czy to pomieszczenia gospodarcze dla zwierząt czy ludzi. I tak najbrudniejszy pokój dostaliśmy w pierwszej wiosce po opuszczeniu Katmandu. Generalnie z wysokością zanika kultura hinduska a rośnie tybetańska. Wnioski wyciągnijcie sami.
Ocena trekkingu nie jest łatwa. Miejscowa agencja poradziła sobie, chociaż sirdar Ganesh nie miał łatwo prowadząc piętnastoosobową grupę. Doskonale znał trasę, świetnie wybierał lodże, zapewniał syte posiłki dla wszystkich. Osobiście angażował się w realizację indywidualnych menu, organizację wieczornego "prysznica" i.t.p. Zdarzyło się podczas marszu, że kolega z grupy zawołał go głośno chcąc zapytać o nazwę jakiegoś właśnie odsłaniającego się szczytu. Ganesh ruszył z takim pędem, że koledze zrobiło się głupio patrząc jak prawie gubi nogi biegnąc do niego z takiego powodu. Sirdar po prostu czujnie pilnował, żeby nic złego się nie wydarzyło. Ja zaś osobiście doświadczyłam jego uczciwości, kiedy dzień po wzięciu kąpieli za 300 rupi (2 osoby) Ganesh zwrócił mi połowę, bo jak wyjaśnił, oboje wykąpaliśmy się zużywając jedno wiadro wody (które zresztą sam nam przyniósł) a to kosztuje 150 rupi. Gdyby nie on nigdy bym tej różnicy nie zauważyła.
Tragarze byli mili i uczynni, jednak chodzili wolniej niż ich odpowiednicy na Kili, którzy zawsze nas wyprzedzali. Zdarzało się więc, że czekaliśmy na nasze bagaże mając już przydzielony pokój ale nie mogąc skorzystać z "prysznica". Stąd moja rada, aby niezbędne przybory toaletowe mieć w plecaku podręcznym (mydło, ręcznik, klapki), bo to pozwala na polewanie się wodą jeszcze przed zachodem słońca (wierzcie, jest to kolosalna różnica).
Trekking biegnie śladem ludzkich osad co ma swoje dobre i złe strony. Plusem jest to, że każdego dnia u celu czeka posłane łóżko, czasem nawet prysznic i ciepły posiłek. Są też jednak minusy.  Trzeba zaakceptować fakt, że razem z ludźmi zamieszkują domowe zwierzęta i CAŁA (dosłownie!) droga usłana jest zwierzęcymi odchodami.  Szczęśliwie w przeciwieństwie do przykładowo gór na Krecie nie towarzyszą im chmary owadów, pewnie z powodu wysokości i temperatur. Musicie się też przygotować na to, że tak naprawdę nie prześpicie dobrze żadnej nocy, bo oprócz procesów aklimatyzacyjnych towarzyszyć wam będzie nieustanne ujadanie psów (KAŻDEJ NOCY!), czasem ze śpiewami i biciem w bębny. Po prostu w Nepalu cisza podobnie jak prąd jest dobrem reglamentowanym. Trochę więc brakowało mi afrykańskich czy boliwijskich bezdroży. Chadzanie po niezamieszkałych terenach ma również tę dobrą stronę, że możliwe jest korzystanie z ustronnych miejsc bez skrępowanie, co częściowo było do zrealizowania nawet na tak uczęszczanym szlaku jakim jest wspinaczka na Kilimandżaro. Tutaj byliśmy skazani na lokalne atrapy toalet i był to trudny temat, szczególne rano, kiedy woda w wiadrach była zamarznięta (przypominały mi się szalety na Mont Blanc brrrr...). To co mogę poradzić to maksymalne pilnowanie nawyków higienicznych (mycie i dezynfekcja rąk) i oczywiście probiotyki, żeby jak najrzadziej z toalet korzystać i szybko o nich zapomnieć.
Odniosłam wrażenie, że nepalska jesień jest chłodniejsza niż boliwijska zima. Wysoko w górach promienie słońca grzały wystarczająco i dni były przyjemne, ale zaraz po zmroku temperatura spadała błyskawicznie i noce były bardzo zimne. Nocleg w namiocie przed przełęczą był jednym z trudniejszych doświadczeń. Nie wiem jak bym przeżyła bez mojego śpiwora z temperaturą komfortu minus 15 stopni, co wcale nie było zalecane przez organizatora. Bardzo brakowało mi łapawic. Trekking jest długi i niestety niewiele można zaoszczędzić na odzieży. Wszystko się przydało, bo ze względu na rozpiętość temperatur wykorzystałam zarówno lekkie stroje jak i te najcieplejsze.
Cokolwiek zdecydujecie się zabrać do jedzenia będzie miłym urozmaiceniem monotonnej diety. Z powodu ograniczeń wagowych sporo produktów z Polski zostawiłam w hotelu i potem tego żałowałam. Warto poupychać zabrane jedzenie nawet kosztem doładowania osobistego plecaka.
Na koniec kilka uwag o organizatorze wyprawy - agencji Pamir. Muszę przyznać, że jeszcze żadnego trekkingu nie przeszłam w takim dyskomforcie psychicznym. Tempo marszu było tak duże, że kilkusekundowe postoje dla zrobienia zdjęć czy ujęć filmowych zostawiały nas o kilka kilometrów w tyle. Poczucia winy z powodu wyciągania kamery pozbyłam się gdzieś w połowie drogi, szybko też przeszła mi ochota na robienie wielkiego dzieła filmowego. Maciek też nie miał lekko. Raz się zatrzymał żeby zmienić filtry w aparacie fotograficznym i o mało co nie utracił okazji na wieczorny prysznic. Nie wiem czy była to zasługa naszego lidera Michała czy może tak wygląda każdy trekking w Nepalu - jak najszybciej dotrzeć do celu. Myślałam, że będziemy cieszyć się obcowaniem z przyrodą, tymczasem w lodżach bywaliśmy nawet już o 15 i właściwie resztę dnia mogliśmy co najwyżej grać w karty lub czytać, i to krótko, bo światła nie było. Z rozrzewnieniem wspominałam sytuację z Boliwii, gdzie po całodniowym wędrowaniu zabieraliśmy się do rozkładania namiotów, i nagle głos Mateusza "Maciek, zobacz jak są oświetlone góry. Zostaw ten namiot, łap za aparat, idziemy robić zdjęcia...". Tak więc chociaż detale organizacyjne były poprawne (co w dużej mierze było zasługą nepalskiego przewodnika) to przez cały czas towarzyszyło mi nieprzyjemne uczucie odwalania zadanej roboty i to jak najszybciej, brakowało doświadczania wyjątkowości miejsca i wrażenia górskiej przygody. Mnie nie bardzo odpowiada taki sposób prowadzenia wyprawy więc jeśli kiedyś wrócę do Nepalu to raczej nie będzie to agencja Pamir.

środa, 19 lipca 2017

Nepal 2016 - 20 - 21 listopada (Katmandu)

Pobudka wpół do siódmej, śniadanko i powrót z tym samym taksówkarzem do Katmandu. Tym razem kierowca wybrał drogę prostszą ale wcale nie łatwiejszą. Była to droga częściowo w budowie, co oznaczało miejscami brak nawierzchni. Nie wiedziałam, czy jesteśmy świadkami budowy nowej autostrady czy odbudowy starej po trzęsieniu ziemi. Momentami prędkość wynosiła góra 10 km/godz, ruch był ogromny, korki po horyzont ale za to żadnego ciśnienia, kierowcy często uśmiechnięci, klakson włączali tylko żeby się ostrzec lub pozdrowić. To dopiero egzotyka! Mimo takich trudności trasę do Katmandu pokonaliśmy o godzinę szybciej ale korki w samym mieście spowodowały, że przed hotelem i tak stanęliśmy po południu.
Podziękowaliśmy kierowcy godnym napiwkiem i zameldowaliśmy się w hotelu. Tym razem trafił nam się pokój nie od strony głównej drogi co dawało nadzieję na cichszą noc. Taksówka była umówiona na  piątą rano więc ostatnie godziny wykorzystaliśmy do przygotowania bagażu na podróż. Potem pożegnalny spacer po Tamelu, który widziany po raz pierwszy w ciągu dnia stracił sporo swojego uroku. Chyba dlatego, że silniejsze były odczucia akustyczne a przede wszystkim zapachowe. Na ostatniej kolacji zaryzykowałam steka z wołowiny - całkiem smaczny. Noc niestety fatalna, bo co prawda oszczędzono nam odgłosów z drogi, za to non stop słychać było bardzo głośno pracujący agregat (naprawdę bardzo głośno). Byliśmy trochę wypoczęci więc nie zapadaliśmy już w sen tak łatwo.
Taksówka przyjechała punktualnie. Kierowca rozbawił nas serdecznie, bo całą około 20 minutową drogę budował jedno zdanie po angielsku, które zaczynał  chyba ze cztery razy. W końcu oznajmił, że bardzo lubi Polaków bo oni zawsze dają napiwki. Tak więc moje ostatnie 100 rupi powędrowało do taksówkarza. Nie wiem czemu jechaliśmy tak wcześnie bo jak się okazało lotnisko otwierane jest o godzinie szóstej. Trzeba na walizkach czekać przed bramą. Po otwarciu natychmiast dopadają podróżnych różni pomocnicy, którzy nawet za pokazanie toalety oczekiwali napiwków. Niestety o tej porze lotnisko wypełniali głównie turyści opuszczający Nepal, w większości demonstrujący puste kieszenie. Z Katmandu wylecieliśmy z godzinnym opóźnieniem i bez większych przygód wróciliśmy do kraju.


poniedziałek, 3 lipca 2017

Nepal 2016 - 19 listopada (Chitwan)

Noc niezła, bez ryków tygrysa, za to oczywiście ze szczekającymi psami. Rano w pokoju 19 stopni. Pobudka wpół do siódmej , śniadanko i do dżungli. Wycieczkę zaczęliśmy od wypłynięcia canoe. Zjawiskowo wyglądały mgły podnoszące się znad wody, w tle wędrujące słonie. Płynęliśmy spokojnie oglądając dżunglę budzącą się do życia, liczne ptaki i drzemiące w rzece krokodyle. Potem wędrowaliśmy ścieżkami (były suche - chyba długo nie padało) mijając robiące wrażenie termitiery, liany, zbiorniki wodne. Tropy i pokaźnej wielkości odchody potwierdzały, że tymi ścieżkami rzeczywiście chadzają zwierzęta. W porównaniu z lasem deszczowym w Afryce tutejsza dżungla wydała mi się mniej gęsta.
Po spacerze odwiedziliśmy hodowlę słoni. Samice i młode trzymane są w niewoli, hodowane także do celów wojskowych, samce żyją w dżungli. Małe słoniątko tak myszkowało wzdłuż ogrodzenia aż w końcu wciągnęło trąbą część mojej spódnicy. Muszę powiedzieć, że chociaż osobnik był bardzo młody to siła ciągu niczego sobie. Z trudem udało mi się ocalić kieckę, a byłam zmotywowana, bo groziło mi dokończenie wycieczki w samych majtkach. Pokaz kąpieli  ze słoniem raczej żałosny, jak dla mnie za dużo krzyków i komend, za mało naturalnych zachowań zwierząt. 
Wróciliśmy na lunch i dwugodzinną sjestę. Temperatura w ciągu dnia dochodziła do 31 stopni więc wylegiwaliśmy się na słońcu. 
Po południu zaliczyliśmy jeszcze jedną atrakcję - safari na słoniu. Turystów było wielu, a cały ten zgiełk przypominał wesołe miasteczko. Z niewysokiej wieżyczki czwórkami wsiadaliśmy do specjalnych koszyków umocowanych na grzbiecie słoni. Około półtorej godziny buszowaliśmy po dżungli. Słoń mimo swoich rozmiarów całkiem zgrabnie radził sobie na wąskich ścieżkach, brodził  też w niezbyt głębokiej rzece. Zlokalizowaliśmy pięć okazałych nosorożców, w tym młode, pojedyncze małpy i antylopy.  Na koniec obowiązkowy napiwek wręczyliśmy słoniowi, który trąbą przekazał go właścicielowi.
Po kolacji ostatni punkt programu - występ zespołu ludowego. Wiem, brzmi fatalnie. Byłam pełna złych przeczuć, ale po pierwszej piosence na wysokim C potem prezentowano naprawdę ciekawe układy choreograficzne z kijami, ogniem itp.
Zasypialiśmy wypoczęci i zrelaksowani po trudach wspinaczki.


































poniedziałek, 26 czerwca 2017

Nepal 2016 - 18 listopada (Chitwan)

Po śniadaniu o ósmej rano wystartowaliśmy do Chitwan. Miły pan fiatem Linea zawiózł nas do celu. Po opuszczeniu Katmandu zaproponował krętą drogę po górach, za to bez korków. Jechaliśmy około siedmiu godzin, rzeczywiście bez przymusowych przestojów ale dłużyło się okrutnie. Średnia prędkość na trasie to chyba jakieś 40 km/h. Czekał na nas sympatyczny hotel z zadbaną roślinnością na obrzeżach dżungli. Pokój bez fajerwerków, ale przestronny, łazienka z piecykiem gazowym, taras z fotelami - naprawdę w porządku. Po lunchu zdążyliśmy zaliczyć spacer po okolicy. Celem był zachód słońca nad dżunglą, ale niespodziewanie natknęliśmy się na dużego nosorożca przy rzece więc sunset odpuściliśmy. Dłuższy czas bez pośpiechu podziwialiśmy wielki okaz przy wodopoju, jakże inne wrażenie niż w ZOO.
Jedzenie trochę bardziej urozmaicone niż w Katmandu (ale tylko trochę, w sumie potrawy te same tyle że dodano trochę mięsa). Właściciel hotelu deklarował możliwość  załatwienia WSZYSTKIEGO więc poprosiliśmy o butelkę białego, wytrawnego wina. Jak się okazało został wystawiony na ciężką próbę. Chyba sądził, że zaopatrzenie w piwo wystarczy do usatysfakcjonowania gości. Ale trafili mu się Polacy co piwa nie piją, a większość win w okolicy to trunki słodkie i półsłodkie.  Ale dał radę, więc wieczorny posiłek zjedliśmy na tarasie hotelu popijając  niezłym winem, otoczeni zielenią i odgłosami dżungli. Było nieco egzotycznie!














piątek, 16 czerwca 2017

Nepal 2016 - 17 listopada (Katmandu)

Noc jedna z lepszych, ale chyba po prostu byliśmy zmęczeni i nie przeszkadzały nam odgłosy miasta. Temperatura 19 stopni. Po śniadaniu wycieczka po Katmandu: małym busikiem razem z miejscowym przewodnikiem odwiedziliśmy najważniejsze zabytki miasta lub ruiny po nich. Czułam się trochę zagubiona w tej rzeczywistości hinduskiej, jakoś mnisi buddyjscy bardziej przypadli mi do gustu. Nie ma sensu opisywać poszczególnych budowli (to zostawiam profesjonalnym przewodnikom), niektóre rzeczywiście robiły wrażenie. To jednak co zapamiętam z tego dnia to kurz, bieda, głośne nawoływania, śpiewy, kwiaty, niezrozumiałe gesty, także niestety smród, brud i przedziwna chęć wystawiania na widok publiczny swoich zwyczajów z uwzględnieniem tych najbardziej osobistych.  Po tym dniu naprałam pewności, że nie chcę jechać do Indii. Przynajmniej na razie.
Wieczorem cała grupa po raz ostatni spotkała się na wspólnej kolacji, potem jeszcze tylko krótki wypad na Tamel zrobić ostatnie zakupy. Dzień zakończyliśmy spakowaniem plecaków do Chitwan, resztę bagaży zostawiliśmy w hotelowym depozycie.