Zbiórka o siódmej, o tej też godzinie porterzy zgłosili się po duże torby. Na śniadanie chapati, ryż z warzywami, dla chętnych owsianka lub jajka. Tego dnia marsz trwał około siedmiu godzin, niestety po zdobyciu jakiejś wysokości szybko następowała jej utrata. Cały czas schody, kamienie, schody, kamienie i znowu schody, na przemian do góry i zaraz w dół. Ale widoki tego dnia były nadzwyczajne, jak na razie najpiękniejszy dzień trekkingu (chociaż wczoraj myślałam podobnie). Trasa nadal wiodła wzdłuż rzeki, wielokrotnie prowadziła nas wiszącymi mostami. Bieg rzeki z pięknymi przełomami, kipielami, rozlewiskami a nawet plażami. Ciężko było zachować rozsądek przy filmowaniu kamerą, bo co wyjście z zakrętu to zaraz rozlegały się ochy i achy, a tu trzeba posuwać się do przodu. Zdarzało mi się już podziwiać takie błękitne wody, pieniące kipiele, różnokształtne skały i barwne urwiska, ale nie przez tak wiele kilometrów. W drodze zjedliśmy lunch - góra ziemniaków z warzywami.
Do naszej lodży (Deng 1860 m n.p.m.) dotarliśmy zmęczeni i nawet w czołówce, co dawało gwarancję szybkiego załatwienia prysznica (200 rupi za możliwość polewania się ciepłą wodą z kubeczka). Coraz bardziej ze względu na szybko zapadającą ciemność i gwałtowny spadek temperatury zaczynała to być atrakcja dla zuchwałych. Ale nikt na razie nie odmówił sobie tej przyjemności. Pokoje dwuosobowe, niewielkie, z trudem mieściły dwie osoby z bagażami. Spora świetlica wypełniona była wielonarodowym towarzystwem, zadziwili nas Holendrzy już mierzący sobie na tej wysokości saturację. Kolacja (oczywiście dal-bhat) coś wchodziła mi ciężko, długo też nie mogłam zasnąć mimo sporego wysiłku na powietrzu. Noce na razie nie dawały możliwości wypoczynku, były raczej przerywanym krótkimi drzemkami oczekiwaniem na pobudkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz