Cała grupa spała w jednej sali i chociaż na zewnątrz było mroźno to w naszej sypialni temperatura osiągała nawet 20°C. Większość tylko drzemała, kręcąc się niespokojnie, czasem ktoś głęboko przysnął, o czym świadczyło sielskie pochrapywanie. Byłam dobrze przygotowana do ataku szczytowego w zimowej scenerii (gogle, łapawice, puchówka, termos, raki) ale dudniący ból głowy niepokoił. Przed 4 rano rozległy się komórki z różnych stron - POBUDKA! Chociaż nie zrealizowaliśmy praktycznie żadnej aklimatyzacji postanowiłam spróbować. Jedna osoba nie zdecydowała się na wyjście z powodu gorączki. Ubieranie poszło dość sprawnie, zjadłam jakiegoś batona, wypiłam nieco wody. Na zewnątrz stało się jasne, że będzie to wejście jak najbardziej zimowe, było chyba ponad metr świeżego śniegu, na sile przybierał zimny wiatr. Pierwsze metry trudne, wolne, z dusznością, ale po około pół godzinie zaczęłam łapać rytm i wydawało się, że może coś z tego będzie. Szliśmy z Maćkiem na końcu mając za sobą Hasana. Osobiście poczułam jego opiekę, kiedy po potknięciu i zejściu ze szlaku uderzył mnie kijem w nogę sygnalizując, że to niebezpieczne zachowanie. Zaczęłam się zastanawiać, jakie zagrywki ma jeszcze w zanadrzu. Niestety, nie było mi dane zmierzyć się z górą i pogodą ani zgłębić technik nadzoru Hasana bo niespodziewanie, po niecałej godzinie marszu powaliły mnie tak gwałtowne zaburzenia jelitowe, że rozpoczęłam jeden ze swoich najszybszych powrotów starając się ograniczyć straty, co mi się zresztą średnio udało. Była to moja najgorsza wersja choroby wysokościowej, której już wcześniej doświadczałam, ale nigdy w czasie ataku szczytowego. Maciek zachęcany przeze mnie początkowo próbował dojść grupę i chociaż rząd latarek wydawał się niedaleko to ślady na szlaku wiatr zasypywał śniegiem w ciągu paru sekund. Ponieważ Hasan został ze mną, sam szukał drogi przy wzmagającej się zamieci, szybko jednak dał spokój i dołączył do mnie. Przewodnik zszedł z nami trochę w dół, a gdy rysujące się szczyty zaczęły zapowiadać wschód słońca zawrócił w górę, my już sami doszliśmy do schroniska.
Po nas z Hasanem zawróciły jeszcze dwie osoby. Maciek zrobił kilka fotek wykorzystując wschód słońca, ale szału nie było. Przed południem, małymi grupkami, sukcesywnie zaczęli wracać uczestnicy wyprawy którzy zdobyli szczyt. Według relacji warunki na szlaku były skrajnie niebezpieczne. Grupa się podzieliła a przewodnik był tylko jeden, część idąc tylko z polskim liderem trochę przy schodzeniu pobłądziła. Cały czas wiał zimny wiatr (miało być minus 17°C i tyle chyba było), widoczność kiepska, wąska trasa zasypywana świeżym śniegiem, wszyscy bez asekuracji (żadnych lin, czekanów, bo niby po co). Chyba w kategorii cudu należy traktować fakt, że wszyscy wrócili bezpiecznie. Pięć osób nie zdobyło szczytu, jedna osoba miała ochotę na powtórkę przy lepszej pogodzie, jeszcze jedna chciała zostać na noc z powodu bólu kolana. Oznaczało to, że siedem osób było chętnych na nocleg w schronisku a sześć na atak szczytowy następnego dnia (w ciągu paru godzin ustąpiły gorączki i biegunki - jak to w chorobie wysokościowej). Niestety, nie było szans na taką realizację programu i tak naprawdę nie bardzo wiadomo czemu. Wystarczyło zostawić z nami jednego przewodnika i jednego muła, ale chyba były to koszty nieakceptowalne dla organizatora. Szkoda tylko, że nie zostaliśmy o tym poinformowani przed wyprawą.
Po dosyć bogatym obiedzie rozpoczęliśmy schodzenie. Warunki pogodowe pogarszały się z minuty na minutę, aż gdzieś od połowy drogi zaczęła się prawdziwa ulewa. Dokumentnie przemoczeni dotarliśmy do wioski Imlil. Zakwaterowano nas w bardzo surowych pokojach, po trzy, cztery osoby, wspólne łazienki na korytarzach ze średnio ciepłą wodą. Jako że zeszliśmy w czołówce i mogliśmy powybierać trafił nam się pokój z małżeńskim łożem i łazienką. Było nie najgorzej, ale zaczęłam się zastanawiać, czy przez cały pobyt będziemy musieli liczyć na szczęśliwy traf.
Wracałam nieco oszołomiona, bo obrót spraw totalnie mnie zaskoczył: nie zdobyłam góry, pogoda była masakryczna, siedziałam na krześle w zimnym pokoju (11°C), kapało mi z nosa - byłam kompletnie rozbita. Po rozwieszeniu rzeczy wsunęłam się do śpiwora, nie miałam ochoty na jedzenie, potrzebowałam trochę czasu na ogarnięcie emocji. Nie rozumiałam przyczyny takiego poprowadzenia akcji górskiej, wbrew zaproponowanemu programowi, biorąc pod uwagę prognozy pogody także wbrew rozsądkowi, ale jak to mówią, jak nie wiadomo o co chodzi, to najpewniej chodzi o pieniądze. Cały gniew skupił się na liderach, chociaż tak naprawdę szef agencji 4Challenge powinien się cieszyć, że był daleko, bo niebezpieczne afekty wisiały w powietrzu. Z mojego punktu widzenia to była taka piękna katastrofa.