środa, 13 lutego 2019

Maroko 2018 - 28 października (Ogrody Majorelle, droga do Imlil)

To miał być nasz pierwszy dzień w górach chociaż prognozy pogody były jednoznacznie złe. Wyszło gorzej niż się obawiałam. Ale po kolei.
Pobudka była godzinę później niż chcieliśmy (8.30) bo budziki powariowały. Nie przyjęły do wiadomości zmiany czasu. Śniadanko marokańskie czyli naleśniki (ciasto inne niż nasze, po usmażeniu wychodzi z tego sztywny placek, ale smaczne), ciepłe bagietki, jogurt, trójkącik serka topionego, masło, dżem, wyciskany sok, herbata, kawa. Wyjazd w góry planowany był na godzinę 14 więc całe przedpołudnie można było pozwiedzać.
Już poprzedniego dnia zaplanowaliśmy wczesny szturm do Ogrodów Majorelle mając nadzieję na uniknięcie tłumów. Na piechotę to około 50-60 minut marszu w jedną stronę, więc żeby zdążyć do godziny 12 (pora na wymeldowanie z hotelu) skorzystaliśmy z taksówki. Kierowca zaproponował kurs za 50 MAD (dirham marokański) i wydało nam się to rozsądną ceną za dosyć istotną oszczędność czasu (nie targowałam się). Jakże inaczej wyglądało to miejsce o tej porze dnia: do kasy stały może 3-4 osoby. Łączone bilety na wszystkie atrakcje kosztowały 180 MAD od osoby. Zaczęliśmy od ogrodów, bo momentami świeciło słoneczko i było jeszcze niewielu zwiedzających. Ogrody nie są duże i tak naprawdę nacieszyć się nimi można tylko w takich warunkach, przeciskanie się przez tłumy turystów (a to widzieliśmy dnia poprzedniego) zupełnie nie ma sensu. Nas urzekły swoją urodą, zadbaniem, nienachalnym pięknem, mogłam sobie wyobrazić spacerujących alejkami ostatnich właścicieli Yves Saint-Laurenta i Pierra Bergé. Snując się po parku pośród palm, kaktusów, aloesów, paproci, zbiorników wodnych rozumiałam, dlaczego pokochał to miejsce słynny, francuski projektant. W kawiarence wypiliśmy niezłe espresso w całkiem światowej cenie. Światowa była wyłącznie cena, bo kawę dostałam w ubitej filiżance, więc udałam, że nie widzę nadąsanej miny kelnera, który swoim zachowaniem wyraźnie sugerował napiwek. Niesamowite wrażenie zrobiło na nas Muzeum Sztuki Berberyjskiej położone na terenie ogrodów w dawnym studio artysty. Zbiory, a w szczególności biżuteria to niespotykana eksplozja materiałów, kolorów i pomysłów. Niestety nie można było robić zdjęć ani filmować, sale ciemne, oświetlenie w większości tylko punktowe i do tego pilnujący strażnicy. Szkoda, bo niektóre eksponaty naprawdę powalały.
W cenie zbiorowego biletu był również wstęp do położonego nieopodal ogrodów muzeum poświęconego twórczości Yves Saint Laurenta. Budynek to skromna, ceglana bryła pokryta jakby delikatną koronką. Obsługa kieruje turystów najpierw do obejrzenia wystawy czasowej i nam się trafiły przepiękne zdjęcia-portrety Marokańczyków w ich tradycyjnych strojach autorstwa Leili Alaoui (szczęśliwie można je było fotografować). Wejście do samego muzeum poprzedza kontrola bagażu jak na lotnisku. W środku można oglądać zdjęcia opowiadające o wydarzeniach z życia projektanta oraz  kompozycje najważniejszych projektów Saint Laurenta, oczywiście w asyście strażników i w egipskich ciemnościach. Eksponaty są tak niezwykłe i piękne, że po raz pierwszy zaczęłam myśleć o modzie jak o rodzaju sztuki. Było to dla mnie swego rodzaju objawienie. W obiekcie jest jeszcze biblioteka, księgarnia, audytorium na 150 miejsc siedzących (wyświetlają filmy z pokazami mody YSL) i kawiarnia ulokowana na jednym z tarasów. Miałam ochotę pooglądać projekcje filmów ale czas naglił. Do hotelu wróciliśmy taksówką (naganiacz chciał 80 MAD za kurs, ale my już wiedzieliśmy, że 50 MAD jest ok) i po przepakowaniu rzeczy i wymeldowaniu zostawiliśmy bagaż główny w przechowalni.
Już trochę ubrani jak w góry ruszyliśmy na targowiska medyny wykorzystując pozostałe dwie godziny do odjazdu. Próbowaliśmy znaleźć sklep, którego położenie wcześniej Maciek zaznaczył sobie na GPS-sie w zegarku, ale na marokańskie zaułki nie ma mocnych. Na dodatek okresowo padający deszcz stopniowo przeobrażał się w prawdziwą ulewę. Ten spacer był całkiem nieudany, poddaliśmy się po godzinie i poszliśmy na lunch. Mimo że chadzałam z parasolką spodnie górskie miałam przemoczone, primaloft Maćka też nadawał się do suszenia. Z ulgą schroniliśmy się w znanym z ostatniej kolacji lokalu i susząc odzież zjedliśmy smaczny lunch: Maciek dostał tadżin wegetariański, ja zjadłam harirę i frytki. I chociaż oba dania jedliśmy uprzednio z całą grupą, to teraz przy zamówieniu indywidualnym i zupa i tadżin były dużo bogatsze i dużo smaczniejsze. Już wiedzieliśmy, że żywienie zbiorowe wyraźnie różni się tutaj od pojedynczego zamówienia, nawet w obrębie tej samej restauracji.
Nieubłaganie zbliżał się czas wyjazdu w góry i chociaż prognoza pogody nie pozostawiała żadnych złudzeń o przesunięciu trekkingu nie było mowy. W strugach deszczu, ułożywszy torby na ziemi w błocie (jedyne możliwe miejsce) czekaliśmy na transport. Dosyć szybko pierwszy busik zabrał część grupy z bagażami, reszta miała jechać drugim autem. Organizator wyraźnie był zaskoczony liczebnością drużyny (chociaż od rana nic się nie zmieniło), bo po ujechaniu kilku kilometrów za miasto kierowca odebrał telefon żeby zawrócić i upchać jeszcze dwie osoby. Zaczynało robić się wesoło.
Do wioski Imlil tego dnia nie dotarliśmy bo ulewa zniszczyła drogę a nasze busy miały za niskie zawieszenia. Tak więc popołudnie spędziliśmy w samochodach najpierw czekając na jakieś mercedesy co to nas miały zabrać (nie przyjechały), potem na naprawę drogi (nie dało się bo niedziela). Nocleg w napotkanej miejscowości nie wchodził w grę, bo grupa za duża, nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Marrakeszu. Na szybko załatwiany hotel wzbudził nieco emocji: oprócz dwójek były też trójki i czwórki bez łazienek. Nie przypuszczałam, że moment rozdzielania kluczy będzie mi tak podnosił adrenalinę, zwłaszcza że 4Challenge pisze na swojej stronie "Uwaga! Unikamy zakwaterowania w miejscach o niskim standardzie!"  A przecież byliśmy w dużym mieście, a nie w górach czy na pustyni. Kolację zjedliśmy w znanej z poprzedniego wieczoru restauracji (bruschetta czyli po prostu szaszłyki z kurczaka, warzywa, frytki). Kładłam się spać pełna obaw o jutrzejszy dzień, a martwiła mnie zarówno pogoda jak i fantazja ułańska organizatora.




























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz