Rano w pokoju 15°C. Po śniadaniu (równie beznadziejnym jak kolacja) ruszyliśmy dalej. Po drodze zaliczyliśmy dwa punkty widokowe, więc były chwile dla fotoreporterów. W okolicach wąwozu Todra rozpoczęliśmy wycieczkę od spaceru pośród upraw daktyli, oliwek i granatów. Zwłaszcza te ostatnie zachęcająco wisiały nad naszymi głowami, niektórzy się skusili i kosztowali bezpośrednio z drzewa. Gdzieniegdzie mijaliśmy pracujące przy zbiorach rodziny, nad wodą kobiety robiące pranie. Nie pozwalali nam na robienie zdjęć, a szkoda, bo np. technika zbierania oliwek zaiste bardzo interesująca. W niewielkiej osadzie odwiedziliśmy oczywiście handlarza dywanami. Tym razem otrzymaliśmy zgodę na filmowanie. Odbyła się krótka prezentacja wyrobów, technik produkcji, sposobów barwienia itp. Zakupiłam ładniutki bieżnik na stolik za 250 MAD.
Po zakończeniu spaceru naszym busikiem podjechaliśmy pod ścieżki wąwozu Todra. Przy drodze, jak wszędzie, pełno straganów z różnymi szmatkami, stada kóz i owiec. Masywne zbocza z maleńkimi postaciami wspinających się ludzi (podobno byli to Polacy) robiły duże wrażenie. Mieliśmy dość czasu na zwiedzenie przesmyku czy podejrzenie turystów próbujących swoich sił na skałach. Nie było chętnych w grupie na zakosztowanie wspinaczki ale po prawdzie nie było na nią czasu i ta propozycja w programie była czysto teoretyczna. Na jednej ze ścian grasowała sobie kózka, która odłączyła się od stada wybierając samotność. Chyba przeżywała kryzys osobowości.
Resztę dnia wypełniła podróż do Merzougi. Po drodze był jeszcze przystanek na zakup chust na pustynię (my przywieźliśmy podobne z Polski) i khettary - podziemne instalacje wodne.
Na miejsce przybyliśmy około godziny 18. Po wypisaniu karteczek meldunkowych (te de facto dotyczyły namiotów) ruszyliśmy na pustynię Erg Chebbi. Wsiadanie na wielbłąda nie jest trudne, zawsze asekuruje osoba znająca zwierzę, bo ich zachowania nie do końca są przewidywalne. Można było zabrać plecaki z rzeczami niezbędnymi na noc, także śpiwory. Ruszyliśmy w dwóch krótkich karawanach, przewodnicy szli obok chętnie robiąc nam zdjęcia. Nie miałam jakiegoś specjalnego wyobrażenia o pustyni, obawiałam się wiatru, chłodu i typowej komercji. Komercja oczywiście była (przecież to mekka turystów) ale uroda pustynnych wydm w promieniach zachodzącego słońca, a później wędrówka pod rozgwieżdżonym niebem - tego zwyczajnie nie da się opisać. Tym razem zagrało nam wszystko: nie padało, nie wiało, temperatura z 25°C w nocy spadła do 20°C, po prostu było cudnie.
Sam pustynny obóz był również miłą niespodzianką. Namioty lepsze niż się spodziewałam, duże, środkowa zasłona robiła z wnętrza jakby dwa pokoje po dwa łóżka. Wyciągnęliśmy śpiwory chociaż nie było to bezwzględnie konieczne, bo jakieś posłanie zastaliśmy na łóżkach. Wyobraźnia podpowiadała mi jednak, że "serwis hotelowy" wymieniał je nie częściej niż raz na sezon. Toalety na skraju obozu z wodą i mydłem. Na kolację dostaliśmy najlepszy tadżin jak do tej pory, czego po pustynnej kuchni zupełnie się nie spodziewaliśmy. Niektórzy przytargali miejscowe wino co znacznie umiliło wieczór. Po występach tubylców, przy ognisku i odgłosach bębnów śpiewaliśmy (a jakże) piosenki patriotyczne i inne zapamiętane przeboje.
Noc jedna z lepszych w Maroku: cicho, dość ciepło, powietrze suche (idealne pod namiot), niebo fantastyczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz