czwartek, 6 lutego 2020

Etiopia 2019 - 17 października (trekking w górach Semien, Ras Dashen)

Pobudka o trzeciej, szybkie śniadanko (ja zjadłam swoją owsiankę). Temperatura zupełnie nas zaskoczyła, bo było około 12°C. Ubrałam się dość ciepło: pod spodniami cienkie kalesony, na górze trzy warstwy (koszulka, bluza streczowa, kurtka gore-tex). Puchówka jakby co w plecaku. Start o 3.30, ruszyliśmy we czwórkę , szybciej chodząca po górach para z Gdańska z przewodnikiem, ja i Maciek z Hassanem. Pierwsze kilometry jak zwykle dla mnie trudne (tempo marszu słabe, duszno), co mnie jednak zdziwiło, bo aklimatyzacji nie miałam nic do zarzucenia i wzięłam profilaktycznie jedną tabletkę Diuramidu. Krótko po wyjściu ściągnęłam jedną warstwę (strecz) i zamieniłam ciepłe rękawice na lżejsze. Zrobiło się trochę lepiej chociaż temperatura powoli spadała. Choroba wysokościowa zaatakowała szybko i niespodziewanie - dopadł mnie ból głowy jakiego nie doświadczyłam do tej pory na żadnej wysokości. Starałam skupić się na sandałach Hassana, który nas prowadził, regularnie popijać wodę  i małymi kroczkami zdobywać wysokość, mając nadzieję, że dolegliwości ustąpią.Wzięłam lek przeciwbólowy, ale nic nie pomógł. Z pierwszych godzin niewiele pamiętam, było ciężko. Co chwilę granaty wybuchały mi z tyłu głowy a ja usiłowałam zapanować nad bólem. Na pierwszym punkcie widokowym przywitał nas sklepik z pamiątkami i napojami przywleczony przez mieszkańca wioski. Żołądek miałam jeszcze skurczony i poza wodą nic mi nie wchodziło, więc ustaliliśmy ze sprzedawcą, że może "later".
Zaczęło świtać, ukazały się zarysy gór, roślinność i dywany chmur - przepiękne obrazy. Tuż przed wschodem słońca odnotowaliśmy najniższą temperaturę tego dnia 2,5°C. Głowa co prawda jeszcze mi nie eksplodowała, ale nie pozwalała cieszyć się widokami i podcinała morale. Po krótkiej dyskusji z Maćkiem uznaliśmy, że mogę spróbować wziąć jeszcze jedną tabletkę Diuramidu, nie miałam już nic do stracenia a nuż pomoże.  Dawka taka mieściła się w zalecanej przez producenta: "W przypadku szybkiego zdobywania wysokości (ponad 500 m dziennie): 1000 mg (4 tabletki) na dobę w dawkach podzielonych". Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania - w ciągu piętnastu minut poczułam ulgę i ból głowy ustąpił. Czemu nie wpadłam na to wcześniej??? Dalej już było znacznie przyjemniej. Swoim tempem, w towarzystwie Hassana w sandałach, łagodnymi serpentynami zbliżyliśmy się do góry. Po drodze zrobiliśmy jedną przerwę na batony i uzupełnienie płynów. Szło mi się dobrze, zaaklimatyzowałam się do wysiłku i wysokości, duszność zelżała, odzyskałam rytm marszu. Przed samą górą jest spore plateau i tam Maćka dopadła "ścianka", jak po pierwszej połowie maratonu. Doczłapaliśmy pod podnóże Ras Dashen, gdzie czekała na nas szybciej idąca para z przewodnikiem. Maciek odzyskał siły po zjedzeniu kromki chleba i tuńczyka z puszki. Kije i plecaki zostawiliśmy przed końcowym podejściem bo ostatni fragment wymagał wspinaczki na rękach. Brak tam jakichkolwiek umocnień, ale Girma doskonale znał ukształtowanie skał i dokładnie pokazywał, gdzie można bezpiecznie zaczepić ręce czy oprzeć stopy. Byłam nastawiona na długie i wyczerpujące podejście, więc kiedy zdobyliśmy wierzchołek to właściwie zdziwiłam się, że to już. Jakoś po dziesiątej weszłam na najwyższy szczyt Etiopii!!! Na górze oczywiście czekał na nas bazarek. Nie miałam sumienia odmówić sprzedawcy, który całą drogę z nadzieją w głosie pytał czy kupię coś "later".  Chociaż nie pijam Coca-coli zakupiłam butelkę za 100 birrów i tym razem bez targowania. Taka zimna coca powyżej 4000 m n.p.m. smakuje całkiem nieźle. Sprzedawca chyba docenił mój gest, bo podziękował ukłonem i uściśnięciem ręki. Szczyt oznakowany jest kamiennym słupkiem z wyrytą wysokością 4545 m n.p.m. Spędziliśmy tam chwilę podziwiając okolicę, robiąc liczne fotki i ujęcia kamerą. Po zejściu ze skał czekała nas niespodzianka - kruki wywlekły plecak koleżanki, rozsunęły zamek, wyciągnęły drobiazgi ze środka. Kto by pomyślał, że potrafią tak kombinować.
Powrót do obozu tą samą drogą. Mogliśmy bez przeszkód podziwiać krajobrazy, zwłaszcza docenić fragment trasy, który przechodziliśmy nocą. Na tak dużych wysokościach napotykaliśmy dzieciaki wypasające małe stada, mężczyzn pracujących na polach, niżej mijaliśmy młodzież wracającą ze szkoły. Przy wejściu do obozu ekipa przywitała nas oklaskami, kwiatami, piosenką i tańcem. Cóż, dołączyłam się z ochotą.
Wieczór chłodniejszy niż poprzedniego dnia, zaczęło wiać. Kolacja jeszcze bardziej wypasiona niż zwykle, dodatkowo był nieco żylasty kogucik i wino - jak to dla zwycięzców. Nikt nie miał ochoty wracać do Chenek raz już zaliczoną trasą więc jak większość turystów zapytaliśmy o rozwiązania alternatywne. Kucharz telefonicznie naradził się z kierowcą i zaproponował odebranie nas z bliższej wioski, krótkie safari, lunch w punkcie widokowym w Chenek i podwózkę do Sankober za jedyne 50 USD od osoby. Przyznam, trochę nas przytkało. Nie było jak skonfrontować oferty więc grupa ostatecznie przystała na to rozwiązanie, ale czuliśmy, że ktoś dodatkowo nabija sobie kasę wykorzystując, że byliśmy jedyną ekipą w Ambiko.
Podsumowanie dnia z mojego zegarka:
trasa 21,15 km; czas 12 godz.; podejścia 1353 m; zejścia 1408 m;









































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz