Po śniadaniu a'la carte (skromniejszym niż dzień wcześniej - jajka i owoce) miejscowy przewodnik przejął naszą grupę prawie na cały dzień. Rozpoczęliśmy wycieczkę od przelotu małym samolotem nad pustynią Sechura, podziwiając w trakcie ok. 40 minutowego lotu geoglify będące dziełem kultury Nazca. Na malutkim lotnisku przerobiliśmy prawie wszystkie procedury z dużych lotnisk, dodatkowo należało podać masę ciała (wg wagi pilot przydzielał miejsca) i co nas trochę zaskoczyło na pokład nie można było zabrać plecaków. Na szczęście nie wszyscy z grupy lecieli więc miał kto pilnować bagażu, my wzięliśmy tylko paszporty i sprzęt fotograficzny. Pomimo zażycia leków trochę mnie sponiewierało ale do przeżycia, uważam że było warto i zachęcam do zaliczenia tej atrakcji.
Następnym punktem programu była niewielka manufaktura zajmująca się tkactwem oraz produkcją srebrnej biżuterii z wykorzystaniem kamieni wydobywanych na terenie Peru. Posłuchaliśmy o technikach pracy, zobaczyliśmy metody szlifowania i oczywiście zakupiliśmy trochę pamiątek. Ale super zong przeżyłam, gdy zaczęli nas mijać biegacze z numerami startowymi. Akurat odcinek w pobliżu zakładu był wcale sporo po górę, upał dokuczał już mocno (ok. 32°C) a oni powolutku pokonywali jak się okazało półmaraton w tym nieprzyjaznym, pustynnym krajobrazie. Od samego patrzenia robiło się duszno.
Kolejny etap to prekolumbijska osada Cahuahi - celowo zasypane miasto składające się z ponad 40 świątyń. Na obrzeżach zlokalizowane były miejsca pochówku ludu Nazca regularnie grabione przez hieny cmentarne. Proceder przez lata dostarczał biżuterię na czarny rynek i podobno był i jest nie do zatrzymania. Po rozkopaniu grobu kości pozostawały rozrzucone i tak chodziliśmy po pustyni usianej różnymi częściami szkieletów ludzkich przez nikogo nie zabezpieczonych. Czuliśmy się nieswojo, bo jakkolwiek były to pozostałości ludzkiej zachłanności to brak zainteresowania miejscowych władz usunięciem szkód trudne do wytłumaczenia. Świątynie Cahuahi zwiedzaliśmy praktycznie sami, już w pełnym słońcu i upale, niespiesznie spacerując między murami. Rozmach budowli tak przecież wczesnej kultury dawał sporo do myślenia. Kontynuując wycieczkę zwiedziliśmy jeszcze starożytny cmentarz Chauchilla - niesamowite miejsce odsłaniające szczególne zwyczaje pogrzebowe. Miejsce to również było plądrowane i dewastowane przez tzw. huaqueros, czyli złodziejów grobów. Obecnie wytyczoną trasą oglądać można 12 głęboko wykopanych grobów, w których spoczywają zmumifikowane szczątki kobiet i mężczyzn oraz liczne przedmioty codziennego użytku. Szczątki zachowały się w tak dobrym stanie z powodu wyjątkowo suchego klimatu peruwiańskiej pustyni oraz specjalnym technikom balsamowania. Przynajmniej w tym miejscu po grabieżach cmentarz został przywrócony tak blisko stanu pierwotnego, jak to tylko możliwe.
Byliśmy już trochę zmęczeni i chyba ze średnim entuzjazmem myśleliśmy o jeszcze dwóch czekających nas atrakcjach. A niesłusznie, bo miejsca okazały się naprawdę bardzo ciekawe. Upał na szczęście trochę zelżał i mogliśmy cieszyć się zwiedzaniem w dalszym ciągu bez tłumów. Najpierw podjechaliśmy blisko jednej z linii Nazca, której widok zupełnie zburzył nasze wyobrażenie o ich tworzeniu. Potem udaliśmy się do Zona Arqueologica Cantalloc. Mieści się tam zespół tzw. akweduktów wykorzystujących podziemne rzeki na pustyni, do których prowadzą spiralne rampy o głębokości około 10 m. Nadal można z nich czerpać wodę a pomysłowe rozwiązania przy budowie akweduktów mogłyby zawstydzić dzisiejszych inżynierów.
O tych wszystkich miejscach, zwyczajach i obrzędach opowiadał nam z wielkim zaangażowaniem starszy przewodnik o imieniu Jesus, który w młodości pomagał Marii Reiche (niemieckiej matematyczce i archeolog) w badaniu i ochronie rysunków na równinie Nazca. Bardzo wiele skorzystaliśmy z jego opowieści, wiele szczegółów nas zaskoczyło. Jedynym minusem zorganizowanej przez niego wycieczki było trochę małe auto jak dla całej grupy, dodatkowo bez klimatyzacji, co przy ponad trzydziestostopniowym upale obniżyło komfort zwiedzania. Ale naprawdę mocno się starał, a wieczorem zawiózł nasz główny bagaż na dworzec autobusowy co ułatwiło całą logistykę opuszczenia hotelu bez konieczności zamawiania taksówek.
A na dworcu autobusowym niespodzianka - nie wystarczały dwie maseczki jak na lotnisku, dodatkowo obsługa wymagała przyłbicy. Dzięki temu okoliczny biznes się kręcił i przewodniczka bez trudu zakupiła dla wszystkich przyłbice po 3 PEN (sole). Odprawa prawie jak na lotniku. Po wszystkich formalnościach zostaliśmy wpuszczeni do piętrowego autobusu. Na każdym poziomie były toalety podobne do samolotowych i dwa rzędy siedzeń po dwa miejsca z każdej strony. Nasze miejsca były na górze, po jednej stronie pasażerowie oddzieleni był przeźroczystą folią. Dostaliśmy mały lunch box - w papierowej torebce była woda, bułka, tacos. Pierwszy raz jechałam autobusem z miejscami półleżącymi - fotel dość mocno się pochylał, pod nogami wysuwał podnóżek. Początkowo miałam wrażenie, że jest trochę ciasno ale musiałam przyznać, że było mi wygodnie. W autobusie cicho, spokojnie bujało na zakrętach i tak pomimo sporych obaw dość fajnie udało się zdrzemnąć. Stewardessa dyskretnie doglądała pasażerów, podróż malowniczą trasą wzdłuż Pacyfiku (malowniczość nas ominęła bo przejazd był nocą) Drogą Panamerykańską trwała ok. 9 godzin tak więc w Arequipie byliśmy rano.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz