Tym razem w bardziej wakacyjnym miesiącu wybraliśmy się na kolejną egzotyczną wyprawę. I w tym przypadku słowo "egzotyka" wydaje się być jak najbardziej na miejscu albowiem zaplanowaliśmy daleki wschód. Wiele słyszałam o urokach Bali ale ciągle kojarzyłam to miejsce z leżeniem na plaży i nie bardzo uśmiechało mi się tak spędzać urlop. Na szczęście w Kiribati Club znalazłam atrakcyjny program obejmujący kilka wysp Indonezji z trekkingami na wulkany, rejsami rzecznymi i morskimi, snorkellingiem i dziką przyrodą - jednym słowem przygoda. Po mojej długiej rehabilitacji tego właśnie było mi trzeba: ruchu i egzotyki. Było jednak małe "ale": przerażała mnie długość podróży (dojazd z Bielska-Białej do Warszawy, potem 6 godzin lotu do Dubaju, 9 godzin do Densapar, w drodze powrotnej na lotnisku w Dubaju 7 godzin). Dla mojego kręgosłupa a zwłaszcza niedawno zrośniętej nogi trochę ciężka przeprawa. Mieliśmy lecieć Emirates Airlines i to była dobra wiadomość. Myślałam wykupić miejsca z powiększoną przestrzenią na nogi i większym odchyleniem siedzeń jak Comfort w KLM, ale te linie nie miały ich w ofercie. Do dyspozycji była Economy Class, Business Class i First Class. Po wcale nie krótkiej burzy mózgów zdecydowaliśmy się na dopłatę do najtańszej klasy biznes (bilet nie obejmował strefy biznes na lotniskach). Dopłata znacznie przewyższała cenę biletu podstawowego, ale w końcu postanowiliśmy traktować to jako przygodę i działania prozdrowotne. Grupa spotkała się na lotnisku w Warszawie i razem z przewodnikiem rozpoczynaliśmy podróż. Wrażenia... no cóż, powiem tak: uważam, że każdy podróżnik zwiedzający różne zakątki ziemi zasługuje na to, żeby choć raz przelecieć się klasą business. Mnie chodziło głównie o to, żeby móc się przespać w pozycji leżącej i nie czekać w kolejce do toalety, reszta była mniej ważna. Dostaliśmy jednak serwis na takim poziomie, że oszołomieni jakiś czas dochodziliśmy do siebie. Komfort siedzeń, media, kosmetyczki z markowymi przyborami do podróży (Maciek ogolił się w samolocie), uprzejmość obsługi zadziwiały, jednak dopiero menu całkiem nas zszokowało. Szampan i wina przedniej jakości, bez ograniczeń. Nie przypuszczałam, że w samolocie można przygotować takiej klasy dania. Zwłaszcza na trasie Warszawa - Dubaj, gdzie klasa business była pustawa, posiłki były przepyszne, dostałam tam jeden z najlepszych steków ever. Na trasie Dubaj - Denasapar przedział klasy biznes był pełny i obsługa miała znacznie więcej pracy ale też było świetnie. Nie odczuwaliśmy potrzeby korzystania ze strefy Business na lotnisku, bo głównym atutem tych miejsc poza komfortem siedzeń jest lunch, a po serwisie w samolocie nie byliśmy w stanie przełknąć już niczego. Po raz pierwszy na lotniskach nie wydałam ani grosza. Wiem, że koszt takiego biletu jest trudny do zaakceptowania, ale doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Pewnie nie wszystkie linie lotnicze mają serwis samolotowy na takim poziomie, ten Emirates Airlines powala. Można powiedzieć, że nasza przygoda rozpoczęła się w momencie wejścia do samolotu. Na koniec podróży jeszcze jedna miła niespodzianka - bagaże klasy biznes jako pierwsze zostały zgrabnie wypakowane i czekały na nas po opuszczeniu samolotu.
Na lotniku w Densapar grupę przywitał miejscowy przewodnik Komang mówiący całkiem fajnie po polsku. Zostaliśmy udekorowani lei czyli naszyjnikami z silnie pachnących kwiatów plumerii. Już po zmroku ruszyliśmy do Ubud. Z obawą podchodziłam do samochodu (ciągle w pamięci miałam transport po Stanach) ale tym razem bus zgodnie z oczekiwaniami: wygodny, z przestrzenią bagażową, miejsca dosyć dla wszystkich. Droga z lotniska zatłoczona, jednak bez korków. Hotel Sahadewa Resort & Spa w Ubud poprawny, ładnie zagospodarowane otoczenie, domki z dala od głównej drogi obiecywały spokojną noc, pokój na piętrze niestety oznaczał mizerny prysznic z powodu bardzo słabego ciśnienia wody.
Wieczorny spacer po Ubud trochę przypominał mi Katmandu, tylko ulice znacznie czystsze i bez takiego smogu. Kluczenie nie było proste, bo drogi słabo oświetlone, nierówne a tu co kawałek trzeba omijać koszyczki ofiarne dla Bogów. Restaurację na pierwszą wspólną kolację wybraliśmy na chybił trafił. Maciek zamówił balijski klasyk - smażony ryż z warzywami (Nasi Goreng), ja sałatkę z wołowiną i kieliszek białego lokalnego wina (nie wiedziałam, że w Indonezji produkują wina) - smakowało dziwnie.
Po wyczerpującym dniu zasypialiśmy nasłuchując rechotu żab.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz